czwartek, 7 maja 2015

Rozważania prawne

Zagadnienie teoretyczno-prawne, ale prawników-praktyków tym bardziej ZAPRASZAM DO ZABAWY. Otóż, coś co robię wymaga nazwy, która poprawi mi dobre samopoczucie i uwolni od odium pirata drogowego. Już wyjaśniam.

Zapierdalam sobie ostatnio po mieście na rowerze i tam gdzie trafiają się jednokierunkowe jadę nimi teoretycznie pod prąd antycypując w ten sposób przyszły kontrapas, który powinien już tam być. W zeszłym roku jeździłem tak ulicą Siedleckiego i oto teraz jest tam kontrapas, tak więc moje intuicje są słuszne.



Można po prostu stwierdzić, że popełniam wykroczenie i jadę na zakazie. Wulgarni pozytywiści (w tej liczbie zwykle policja i straż niestety) w tym miejscu zamykają temat, liczę jednak, że nawet wśród najbardziej zepsutych wykonywaniem zawodu koleżanek i kolegów takich dinozaurów już nie ma.

Wstępnie nazwałem to sobie "PRZEDPRAWNĄ PRAKTYKĄ SPOŁECZNĄ O CHARAKTERZE PRAWOKSZTAŁTUJĄCYM", ale mam spore wątpliwości. Rzecz  nie w tym, że ja chciałbym prawo zmienić i przyczyniam się do tego takimi manewrami. Ja w naturalny sposób zakładam, że stosuję się do już istniejącego prawa, które nie zmaterializowało się jeszcze w konkretnym przepisie. Zwyczajnie aplikuję ogólną zasadę jaką odczytuję z innych jej emanacji na jakie się natknąłem.

ZAPRASZAM DO DYSKUSJI.

niedziela, 21 grudnia 2014

Górny Zamek

Love, peace and harmony?
Love, peace and harmony?
Oh, very nice, very nice, very nice, very nice
But maybe in the next world - Morrissey



Sprawa Sony vs. Obrońcy Pokoju jest znana, głośna i wszyscy wiecie o niej wystarczająco wiele. Ma swój aspekt beka/szokiniedowierzanie, że oto operetkowa w swojej poetyce dyktatura sięga po ultranowoczesną odmianę terroryzmu by odnieść spektakularny sukces. Aspekt mroczno-paradoksalny również wydaje mi się niebagatelny - przyzwyczajeni do śmichu, szydery i satyry goście muszą nagle zamknąć mordy zastraszeni przez śmiertelnie poważnych i ukrytych w cieniu obrońców dziwacznego dyktatora z końca świata. Goście są anty-Jokerem! No i wreszcie - napiszę to otwarcie - katolikowi gdzieś pomiędzy kolejnymi piknikami na Golgocie może być w tej sytuacji trudno opanować wstydliwe uczucie złośliwej satysfakcji. Da się? Da się.


Nie zamierzam się takim skłonnościom poddawać, sprawa nie jest błaha. Może w którymś momencie zdjąłem rękę z pulsu, ale mimo pełnego wpisania się decyzji Sony w jakiś panoramiczny obraz kierunku w jakim zmierzamy, byłem mocno zaskoczony. Nie spodziewałem się takiej klęski tak wcześnie. Można przewidywać latami wywieszenie nad "wolnym światem" białej flagi, ale widać nie zmniejsza to zdziwienia gdy faktycznie widzi się ją wywieszoną. Że przesadzam? Pewnie tak, to tylko felieton. Ale przecież UKŁUCIE GROZY było chyba zjawiskiem dość powszechnym. Gromadzimy się teraz wokół debilnej - zapewne - komedii niczym wokół sztandaru Wolności i Praw Naszych Ojców i to też jest nasza kara i nasz wstyd. Ale jak inaczej? Oto hakerzy, którzy mieli, z niewiadomych powodów, zawsze stać po stronie swobodnych przepływów, obywatelskich dostępów i ujawnionych prawd! No i jednak patrzcie, mogą też stać po zupełnie innej stronie.

Sony ustąpiło, bo już dość dawno przekroczyliśmy, jako cywilizacja, próg realnego przewartościowania tego co dla nas naprawdę istotne. Niewielkie (urojone?) zagrożenie dla bezpieczeństwa momentalnie znosi święte katalogi praw i wolności. Te same, z których nie można oddać nawet guzika, gdy wszyscy czują się bezpieczni i najedzeni. Dramat polegający na kompulsywnym oddawaniu wolności naprzemiennie z korzystaniem z jej skrajnych ekscesów. Koronny dowód na kompletny rozkład demosu. W sumie stawiam dość klasyczne diagnozy. Jeśli chciałbym postawić na coś mocniejszy akcent to właśnie na tą chwiejność i reaktywność Zachodu względem "bodźców". Gdy liberałowie postulują twardą obronę wszystkich kardynalnych praw i wolności całkowicie bezwyjątkowo i do samego końca (tacy liberałowie wymierają szybciej niż konserwatyści, wiecie?), a konserwa powtarza swoje to jedni i drudzy trafiają przecież w próżnię (zostawmy już współczesnego socjalistę, który w rozdwojeniu jaźni walczy o pakiet atomizacyjny, by oczekiwać potem braterstwa). Człowiek zachodu nie zamierza oddawać żadnych swoich praw, pięć minut później odda połowę, bo wystraszy się pistoletu na wodę. Taka dyspozycja psychiczna uniemożliwia w ogóle bycie obywatelem. 

Oczywisty już chyba dla każdego koniec końca historii okazuje się też być końcem snu o czysto formalnym porządku, w którym udajemy, że można w nieskończoność pytać wyłącznie o JAK unikając obsesyjnie pytań o CO. Końcem dziecinnego w sumie paradygmatu, że chodzi o to, by wszyscy czuli się dobrze. Końcem tego całego cywilizacyjnego zbytku na jaki nas było stać. Uzbrojone po zęby w nasze wynalazki nowoczesne satrapie są dziś efektywniejsze i wydolniejsze także moralnie. Na bardzo krótko, ale możliwe, że na wystarczająco długo. 


Jeśli porównamy sobie cywilizację do średniowiecznego grodu (w ogóle lol) to jesteśmy dziś w sytuacji, gdy rozlane wszędzie dookoła podgrodzia zajmują się głównie żarciem, rzucaniem kamieniami w palisadę grodu i kuleniem się ze strachu na wieść o grasantach, którzy czasem wpadają i kogoś zabiją. Nie da się obronić podgrodzia. Podgrodzia powstają, gdy gród ma się świetnie, grasanci są słabi, ludzi przybywa. Teraz trzeba się schronić w górnym zamku. Nie ma w nim miejsca na weganizm, pakiety klimatyczne i całe mnóstwo zbytkownych idei i pomysłów. Jest jeszcze chwila na debatę co stanowi o sile górnego zamku i co tam zanieść. Może jednak weganizm się nam przyda? Co, Mozz? Wątpię, nie wiem, wiem jedno. Dziś możemy jeszcze możemy o tym współdecydować. Jutro zdecydują o tym nasi radykałowie, z których wielu gotowych jest zamienić górny zamek grodu w spartańskie więzienie. Pojutrze zdecydują już Obrońcy Pokoju.





niedziela, 14 grudnia 2014

Świąteczny Przesąd



Święta za chwilę, do obiegu wraca jeden z najbardziej irytujących przesądów epoki, że oto Święta są jakąś formą opresji zmuszającą nas do przeżywania w narzuconym z zewnątrz okresie roku konkretnych rzeczy, których przeżywać może wcale nie mamy wtedy ochoty. W sumie nie tyle nawet wraca co szybciutko mutuje ze swojego wariantu pierwszolistopadowego. Tam zmusza nas bezwzględny nacisk społeczny by przemyśliwać o przemijaniu na zatłoczonych cmentarzach, tu - forma opresji przyjemniejsza, lecz przecież - by obżerać się z może nielubianą rodziną przy stole i spędzać czas nie z tymi, z którymi może byśmy chcieli. Tak czy inaczej wtłacza się nasze emocje w jakąś zewnętrzną, sztuczną zupełnie i bezwzględnie obojętną w stosunku do naszej osobowości, aktualnego humoru, naszych indywidualnie ewoluujących poglądów, wtłacza się i walcuje korzystając obficie z potęgi grupowych konformizmów i psychicznego terroru w domach, w sklepach, w pracy, wszędzie.

Każdy przesąd jest oczywiście dobrze zakorzeniony w rzeczywistości. Wydaje mi się, że przesądy są zazwyczaj emanacją doprowadzonego poza granicę rozsądku ducha swoich czasów, co dość dobrze tłumaczy naszą umiejętność bezwzględnego identyfikowania tych z czasów minionych i mimowolnego ulegania tym, które plenią się tu i teraz. Opisany powyżej stoi mocno na dwóch nogach:
1) karmi się faktycznie zachodzącymi w naszym codziennym życiu sytuacjami
2) i naturalnie współbrzmi z dominującym dzisiaj obrazem człowieka.

Co do punktu 1) jest przecież truizmem, że często podlegamy najróżniejszym naciskom, formom wywierania na nas presji, mechanizmom społecznym zmuszających nas do postępowania tak a nie inaczej. To wszystko nie znika gdy zbliżają się Święta, a możliwe, że czasem nawet nasila się w takiej czy innej formie. Ktoś kto wierzy w możliwość istnienia świata pozbawionego takich mechanizmów może uznać Święta za ich kolejny przejaw. Wrócimy do tego. Najciekawsze wydaje mi się jednak pytanie nie tyle o istnienie takiej presji, lecz o jej źródło i cel. Cel, który moim zdaniem leży na płaszczyźnie dalszej niż partykularne i chwilowe cele tych, którzy często taką presję wywierają. I źródło, które znajduje się gdzieś obok doraźnych motywacji tych ludzi i poza nimi.



Punkt 2) dotyczy oczywiście tego podstawowego pulsu współczesnej (jeszcze) kultury czyli przekonania o zasadniczej słuszności emancypacyjnego kierunku rozwoju cywilizacji. Wyzwalamy się z kolejnych warstw kultury - to dobrze. Więcej tak rozumianego wyzwolenia to zawsze lepiej. Nie ma w tym schemacie innego kryterium powściągającego niż współczesny wariant starej, liberalnej zasady o pięści i końcu nosa, niechby i głosiciele nienawidzili liberalizmu do białości. Z tym pulsem wściekłość na Święta współbrzmi doskonale. Człowiek wyemancypowany sam decyduje kiedy przeżywa uniesienia. Jeśli chce nawet celebrować swoją rodzinność to chciałby to robić wtedy kiedy sam ma na to ochotę. No i w czym problem?

Otóż, socjotechnika, ale wierzę, że nie podła. Zadajcie sobie pytanie o to kiedy na cmentarze chodzą ludzie odrzucający rytualne obchodzenie Wszystkich Świętych. Zadajcie sobie pytanie kiedy siadają do stołu z całą swoją rodziną we względnej zgodzie ludzie, którzy postanowili nie obchodzić Bożego Narodzenia. Pewnie są tacy królowie samoświadomości, na pewno jest ich garstka. Nie mamy nad sobą przesadnie dużej kontroli. W dodatku tradycje duchowe niemal wszystkich cywilizacji świata sugerują nam, że droga do większej kontroli nad samym sobą nie wiedzie przez jakieś rozprężanie samego siebie, lecz raczej przez poddawanie się presjom. Czy zewnętrznym czy wewnętrznym wydaje mi się dość drugorzędne, nikt nie wyciągnął się jeszcze za włosy z bagna.

Nie ma ucieczki od bycia kształtowanym. Zabawne, że ludzie mają tendencję do zwracania się przeciwko tym czynnikom presji, które w najmniejszym stopniu znajdują się w rękach inżynierów presji. Święta mogą obrastać tysiącem czysto komercyjnych kontekstów, ale ostatecznie ich core nie służy niczemu poza mobilizacją nas do bycia lepszymi. Odrzućmy Boże Narodzenie, a jedyny pewny rezultat to pogorszenie się naszych relacji z rodziną. Co dalej? Wszystkie tryby jakie mielą nas na co dzień będą nas mieliły dalej. Podocierane na kolejnych pokoleniach kanty tradycji i zwyczajów kształtują nas zwykle dla nas samych i dla naszego, rozumiejcie to jak chcecie, polis. Wyrwani z tego kontekstu nie stajemy się panami samych siebie. Zazwyczaj stajemy się żerowiskiem mód, konieczności ekonomicznych i naturalnych skłonności, częściej niepożądanych niż pożądanych. Kto zagra na tych wszystkich nie nastrojonych instrumentach? Ktokolwiek z pieniędzmi/władzą. Niechby i w małej skali.

Wystarczy, że uwierzymy w koherentny dla nas przesąd. Oddajmy tylko Święta, zrezygnujmy z kultywowania pierwotnych więzów krwi, dajmy się przekonać, że wszystko będzie tak jak się umówimy. Już piszą dla nas te umowy.



poniedziałek, 20 października 2014

Konkres NIE POSUWA SIĘ

On tańczy. W dzisiejszej PRAWICOWEJ PRASIE Łysiak, od dawna już nie nadający się do czytania w swojej formule felietonowej, pisze o Kongresie Wiedeńskim i przypomina ten mocno przereklamowany bon mot Josepha de Linge. To znaczy bon mot może i w oryginale świetny, ale to posuwanie. Tym bardziej, że podczas kongresu w Wiedniu posuwania raczej nie brakowało, ba, stanowiło w sumie dość istotny element specyficznego splotu polityki i obyczaju, szpiegostwa i legitymistycznej rozpusty. Trzy refleksje przy okazji 200 lecia tego eventu.

1. Gdybyśmy przyjęli, że zdobycie Bastylii miało miejsce w 1989 roku teraz zaczynałby się Kongres Wiedeński. Cała epoka Rewolucji i Wojen Napoleońskich zamknęłaby się niemal w całości pomiędzy. Kiedy się tak o tym pomyśli dość wyraźnie widać jak relatywne i w sumie bałamutne jest gadanie o tym, że świat jakoś strasznie przyspieszył. Mnóstwo drugorzędnych procesów może i przyspieszyło i zapierdala robiąc chyba głównie szum, zgoda. Ale świat chyba zawsze przyspiesza i zwalnia i kiedy przyspiesza i się zmienia trzeba wskakiwać w nurt i zmieniać go jak można, bo potem znów zastygnie w formie mniej lub bardziej niezadowalającej. 1989 - zburzenie Bastylii, 1993 - egzekucja Ludwika XVI, 1998 - Napoleon w Egipcie, 2004 - Napoleon Konsulem, 2005 - Austerlitz, 2009 - Wagram, 2012 - kampania w Rosji. No ja nie wiem czy to było jakoś szczególnie wolniej niż dziś.

2. Patriotyzm to dość fascynująca cnota gdy się ją obserwuje w laboratoryjnych warunkach, wyabstrahowaną od innych cnót i zalet. Talleyrand chyba właśnie dlatego jest aż tak ekscytującą postacią - to już nie jest przecież bezdyskusyjny mąż stanu, który miał swoje wady i ciemne strony, o nie. To geniusz zła, zdrajca wielokrotny, łapownik, rozpustnik, kłamca, człowiek pozbawiony zalet moralnych innych niż patriotyzm. I ten można kwestionować, ale to moim zdaniem jałowe spekulacje. Talleyrand zdradza Napoleona tak wcześnie, że wydaje się to ruch nie do obronienia. I tej zdrady jednocześnie nie da się zmazać i zmazać ją należy. Tylko dzięki obecności w obozie zwycięzców "kulawy diabeł" miał szansę przetransferować do niego pokonaną Francję i uczynić z niej europejskie mocarstwo niemal równorzędne każdemu ze sprzymierzonych imperiów. Niezależnie od wszystkich czynników dodatkowych musi być dla każdego jasne, że w kluczowym momencie Talleyrand korzysta ze wszystkich posiadanych talentów i możliwości tak, by służyć swojemu krajowi i fakt, że wzbogaca się przy okazji dość znacząco ma trzeciorzędne znaczenie. Wzbogacić można się było, przy jego talentach, na różne inne sposoby. Żadne proste "wiecie co z nim zrobić" nie aplikują się do takich sytuacji. Do dziś nie wiemy co z nim zrobić.

3. Co wiesz o studniach Napoleona, czyli klasyczny humor zeszytów, ale sto dni Napoleona ma w sobie przejmujący do kości romantyzm. Z perspektywy ówczesnej polskiej, czy szerzej: anty-systemowej (lol), ten cudowny epizod przyniósł raczej skutki negatywne. Talleyrand był na dobrej drodze do skłócenia koalicjantów w stopniu może nawet większym niż planował. Chwilowy nawrót napoleońskiego zagrożenia pozwolił scementować Święte Przymierze, które już zaczynało trzeszczeć na linii AustriaAnglia - PrusyRosja. Ale wyobraźcie sobie - oto cała europejska elita baluje już któryś miesiąc, tańce, romanse, moda, alianse, małżeństwa, biznes, wszyscy upojeni nie tyle powrotem jakiegoś wyśnionego ancient regime'u co raczej początkiem epoki w której ich pozycja nie będzie zagrożona przez dekady. Stary Porządek to tylko chwyt retoryczny, bo oto stanowi się Nowy Porządek, tyle, że projektowany przez cesarzy i pruskiego króla, a Anglicy kredytują przedsięwzięcie. I tą balową ekstazę przerywa nagle wiadomość, że KORSYKAŃSKI UZURPATOR uciekł i idzie na Paryż. I ten upojony nieustannym melanżem establishment jednak musi zacząć brać pod uwagę kiepski scenariusz. Jak się to skończyło wiadomo. Ale atmosfera musiała być wtedy Europie niesamowita.


sobota, 21 czerwca 2014

Argument

Trochę to trwało. Obietnicy z poprzedniego posta niewątpliwie nie dotrzymałem. Nie znaczy to jednak, że czegoś o trzytygodniowym pobycie w Stanach nie napiszę. Refleksje po roku straciły może na świeżości, ale zyskały na przenikliwości, kto wie. Tak czy inaczej wracam, bo zostałem do tego zmuszony przez rząd, prokuraturę i ABW. Zanim jednak wykażę co musi zostać wykazane posłuchajmy doskonałego komentarza do obecnej sytuacji w PO nagranego dawno temu przez Krystynę Prońko:




Teza do wykazania:

Premier Donald Tusk powinien się w tempie natychmiastowym podać do dymisji.


Niezbędne do zaakceptowania założenia wstępne:

Przekonanie, że tzw. demokratyczne państwo prawa stanowi wartość godną obrony.


Opis sytuacji:

Opublikowano w jednym z tygodników nagranie rozmowy ministra spraw wewnętrznych i prezesa NBP. Samego nagrania dokonano oczywiście w sposób nielegalny. Z nagrania jednoznacznie wynika, że namawiali się oni jak poprzez nieformalne obejście procedur konstytucyjnych uzyskać cele o charakterze jednoznacznie partykularnym, a więc związanych z interesem wyborczym jednej partii. Głębsze motywacje nie mają tutaj znaczenia, gdyż niezależność banku centralnego jest tak istotnym postulatem ustrojowym właśnie dlatego, by nie można było tegoż banku używać jako instrumentu politycznego.

Premier nie zdymisjonował ministra spraw wewnętrznych.

Po dwóch dniach od opublikowania nagrania podległe rządowi ABW na wniosek prokuratury dokonuje wtargnięcia do redakcji tygodnika w celu uzyskania źródeł nagrań, które mają stanowić dowód w sprawie nielegalnych podsłuchów. Operacja kończy się klęską tak wizerunkową, jak i praktyczną, bezpośrednią.


Podstawowy argument strony rządowej:

Nagrania zostały dokonane nielegalnie i przekazane do upublicznienia w sposób wskazujący, iż jakieś nieznane czynniki podejmują za ich użyciem próbę dokonania zamachu stanu i destabilizacji kraju. W tej sytuacji rząd musi zatem rządzić dalej i wyjaśnić całą sytuację nie ulegając szantażowi.


Argument ostateczny:

1. Nagrania są kompromitujące dla ministra spraw wewnętrznych, a więc i dla rządu.

2. Destabilizacja jest niebezpieczna i należy jej przeciwdziałać.

3. Ujawnianie kolejnych nagrań może całkowicie podminować i tak mocno zachwiane zaufanie do rządu.

4. Akcja prokuratury i ABW ujawniła głęboki kryzys tych instytucji i całkowity brak współdziałania, koordynacji i profesjonalizmu. Rozważmy dwa warianty:
a) akcja była bezpośrednio inspirowana przez premiera lub MSW - mielibyśmy zatem do czynienia z używaniem przemocy państwowej by ratować polityczną sytuację rządzącej ekipy.
b) akcja była niezależnym pomysłem prokuratury - mamy do czynienia z całkowitą, kolejną już w ostatnim okresie, kompromitacją tej instytucji; instytucji kluczowej dla funkcjonowania państwa, której reforma była jednym z postulatów rządu Tuska i kończy się całkowitą klapą.
Jak widać obydwa scenariusze są dla rządu kompromitujące. Albo państwo działa i służy sitwie, albo nie działa i całkowicie nie radzi sobie w sytuacji kryzysowej.

5. Jeśli premier Tusk ma rację i ktoś dokonuje próby szantażowania rządu przy pomocy nielegalnych nagrań oznacza to, iż każdy dzień trwania tego rządu przy władzy jest skrajnie niebezpieczny z punktu widzenia polskiej racji stanu. Dymisja rządu nie będzie braniem udziału w zamachu stanu. Będzie odwołaniem się do konstytucyjnych mechanizmów.

6. Podobnie ryzykowne jest trwanie przy władzy rządu nie potrafiącego zarządzać racjonalnie sytuacją kryzysową. Ostatnie dni pokazały jednoznacznie, że rząd nie jest w stanie zaistniałej sytuacji kontrolować.

7. Aby przeciwdziałać dalszej destabilizacji kraju i pozbawić ewentualne wrogie ośrodki możliwości zakulisowego wpływania na politykę RP rząd powinien natychmiast podać się do dymisji.

Koniec.













niedziela, 21 kwietnia 2013

Strzępy II

Nazbierało się, czas jest zajęty i niełatwy, wiec znów będzie zlew pisany nieco na kolanie. Same szkice bez satysfakcjonujących konkluzji. Mogę tylko nieśmiało obiecać, że postaram się przez najbliższe trzy tygodnie zamieszczać jakieś możliwie interesujące spostrzeżenia z wycieczki do USA, a i być może OKRASZAĆ JE zdjęciami. Obym dotrzymał słowa.

***

Szczerość w muzyce to trochę jak metafizyka w Wiedniu lat 20tych. Wszyscy się śmieją, nikt nie chce o tym gadać, a każdy patrząc w rozgwieżdżone niebo nasłuchując wycia wiatru przecież czuje, że coś musi być na rzeczy (lol). Oczywiście tak jak po pozytywizmie logicznym nie można już po prostu wrócić do heglowskiego bełkotania (w sumie dobry żart na okoliczność eksplozji bełkotu znacznie przekraczającego możliwości starego Hegla - zjawisko z jakim jeszcze długo będziemy się zmagać) tak i po druzgocących analizach pojęcia "szczerości w muzyce" nie ma już powrotu do jego dawnej (a przecież obecnej - rozdzielajmy cały czas realną dyskusję od tego co tam 'szarzy słuchacze nuty' mają w głowach) formy. Ostrożnie, krok za krokiem, postaram się przywrócić temu wyrażeniu jakiś sens, a raczej sens z niego wydobyć. Dziś krótko o szczerości tworzenia. Zagadnienie jest proste, zmącone jedynie idącymi całkowicie w poprzek skojarzeniami zaczerpniętymi z całkowicie innych porządków - muzyk szczery tworzy muzykę jaką chce tworzyć. Często świadomość muzyczna łączy się ściśle z rezygnacją z nieustannego kontekstualizowania jej pozamuzycznie, a więc i za pomocą własnych emocji. Te stają się narzędziem zamiast główną przyczyną sprawczą. Tworzenie 'wychładza się' swoiście, ale nie ma to nic wspólnego z utratą szczerości przez twórce tak długo, jak ten decyduje się na to świadomie. Oczywiście istnieje również odwrotny kierunek (Waglewski?), często pokazywany jako odnajdywanie zagubionej szczerości. To mit. Obydwa mogą być w identyczny sposób szczere twórczo. Widać teraz wyraźnie, że poza samymi deklaracjami twórców, oraz pewną intuicją odbiorców (stosunkowo rzadko spotykaną) niezwykle trudno uchwycić 'natężnie szczerości'. Prostota aranżacyjna i śpiewanie o własnych problemach nie mają z nią jak widać żadnego innego niż akcydentalny związku. Traktowanie ich jako jej wyznaczniki to zwyczajne mylenie kryteriów. Koniec części pierwszej. W ramach załącznika piękna piosenka, której 'szczerość' pozostawiam Waszej ocenie:



***

Zmarła Margaret Thatcher, dwie interesujące sprawy. Pierwsza to kolejne przesunięcie się kulturowej granicy dotyczącej śmierci i mówienia o niej - mówi się o tym w sposób 'wyważony i rozdzielający racje'. Tak jakby realne racje przeciwników Thatcher dawały komukolwiek inne realne racje do chamskiego protestowania na pogrzebie. Źle się stało, o czym 'przyzwalający' zapewne przekonają się dopiero, gdy umrze jakiś Kali. Gdy Kalemu umrzeć sprawa jest zawiła, ale gdy umrze jakiś Kali, pewnie i realnie szlachetny, i ktoś ośmieli się zesrać się wszystkim na głowy wzorem hejterów Maggie, cóż. Zobaczymy. Drugim interesującym tematem jest oczywiście ocena rządów 'Żelaznej Damy', a szczególnie jej dwa autentycznie fascynujące aspekty: wpływ taczeryzmu na atomizację społeczną (a więc: czy rewolucja taczerowska okazała się ostatecznie anty-konserwatywna?) i taczeryzm jako pewna "ludowa utopia", przyznam, niezwykle mi bliska. Dziś mam zbyt mało czasu, żeby zrobić coś więcej niż zasygnalizowanie moich przyszłych wpisów, ale już zachęcam do dyskusji.

***

Mój katolicyzm ma interesującą własność. O ile w sprawach społeczno-politycznych jestem na antypodach ocen ferowanych przez środowisko "Tygodnika Powszechnego", o tyle moja religijność prowadzi mnie od wielu lat do wniosków i przekonań w ogromnej mierze tożsamych z programem 'kościoła otwartego' (określenie, którego szczerze nienawidzę). Prowadzi to regularnie do męczącego emocjonalnie, ale bardzo zdrowego dla intelektu stanu pewnej 'wewnętrznej niekoherencji'. Nie tyle nie chcę przynależeć, co faktycznie nie mogę. Oburza mnie brak koncesji dla Telewizji TRWAM i mierzi pouczanie polskiego ludu z wysokości europejskiego przedpokoju, ale przecież czytam raczej Hryniewicza niż magazyn "Egzorcysta" i mam nadzieję na apokatastazę. No i mam poczucie głębokiego zagubienia duchowego środowiska dzisiejszej Frondy. Nie bawi mnie wypierdalanie Terlika w kosmos, nie bawi mnie tym bardziej, gdy rechot organizują ludzie znacznie od niego głupsi i prymitywniejsi - nie zmienia to jednak faktu, że droga jaką wybrało to środowisko jest dzisiaj drogą na - straszne słowo - duszpasterskie manowce. A tu już mamy bardzo blisko do papieża. Nowy papież niezwykle mnie zajmuje, bo całkowicie rozbija mniemane podziały w Kościele przypominając jednocześnie o podziałach znacznie bardziej interesujących i istotniejszych. No ale to też nie na dziś. A do samej 'niekoherentności' jako swoistej własności umysłu jeszcze powrócę, bo to bardzo zajmujący mnie temat.

***
Dobra, tyle, idę spać. Następnym razem nadam z Ameryki jak Mariusz Max Kolonko. 

sobota, 30 marca 2013

Hermetyczny wpis wielkanocny

Moi ulubieni drugoplanowi bohaterowie liturgii Wielkiej Soboty, top 3:

3. prorok Baruch
2. koń i jeździec
1. pracowita pszczoła

Wesołych Świąt!