środa, 13 marca 2013

Niedorehabilitowani

Pojęcie guilty pleasure to już na szczęście relikt minionej epoki. Pozbawiony treści skrót myślowy. Ostatecznie - socjotechniczny trik stosowany celem kaptacji mniej kumatych znajomych dla dobrej muzyki z kręgu przekraczającego ich naturalne zainteresowania. Co za tym idzie rehabilitowanie artystów zaklasyfikowanych onegdaj do grupy niewłaściwej przez ówczesną poprawność muzyczną samo w sobie jest dziś objawem poprawności muzycznej nowych czasów. Rodzajem radosnego wyścigu po nowe-stare skarby muzyki popularnej wyrzucone kiedyś poza nawias, wyszydzone, oplute, zlekceważone. Co więcej nie ma w tym żadnej sentymentalnej pobłażliwości, powrotów uzbrojonych w przymrużone oka i robione w powietrzu cudzysłowy. Schodzimy w otchłanie by wyciągnąć z nich dobre piosenki i ustawić je na piedestale z entuzjazmem tyleż wesołym, co zupełnie poważnym.

Niestety pole eksploracji zawęża się. Co i rusz coś okazuje się być zrehabilitowane przez kogoś innego, a nie można też zapominać o ryzyku porażki, gdy płyty i piosenki, którym postanowiliśmy dać szansę okazują się spoczywać na śmietniku akurat zupełnie słusznie. Oto raport z mojej ostatniej, ryzykownej wyprawy w odmęty wspomnień z dzieciństwa podany w formie względnie zwięzłego, chociaż nieco oszukanego, top 5. Obawiam się, że połowa z tych piosenek zostanie przez was uznana za w oczywisty sposób zrehabilitowane już dawno, zaś druga połowa za gówno zasługujące na wieczne zapomnienie. Mimo to, zapraszam.


5. Formacja Nieżywych Schabuff - Ludzie pragną piękna

Ostatnio podobno wrócili. Wspaniale. Zespół, którego jedyną paralelą ze współczesnością zdaje się obecność w składzie starszej siostry Izy Lach w ogóle miał całkiem niezłą rękę do hitów, której nie były w stanie do końca zniweczyć ani postać i głos wokalisty, ani ogólny fluid przypału jaki już w czasach świetności z nich emanował. Tutaj nieco irytująca harmoszka w zwrotkach i tekst zawierający polskie imiona męskie trochę odwracają uwagę od rewelacyjnego refrenu, ale warto zacisnąć zęby. Szczególnej uwadze polecam harmonie żeńskiego chórku (siostra Izy Lach?) w refrenie, które przyrastają niemal przez całą piosenkę. Trudno też pozostać zupełnie niewrażliwym na ten bezwstydny entuzjazm, który idealnie przylega do wspomnień o upalnych lipcach i sierpniach lat 90tych.



4. Kasia Kowalska - Oto Ja/Jak Rzecz

Nie mogłem się zdecydować. Kasia Kowalska zawsze na tylnych miejscach. Edyta Bartosiewicz nie wymagała nawet symbolicznej rehabilitacji, Hey nawet strącany z piedestału zawsze jednak wiadomo, Kayah i fleciki na liście Screenagers (słusznie oczywiście), a smutna, zawsze jakaś taka przygaszona Kasia w ogonie, przykurzona. A przecież "Oto Ja" to rasowy wyciskacz łez swobodnie przepływający między 'polską  kobiecą balladą rockową', a jakąś eksplozją potencjalnego diva-soulu ('odkryje moje drugie ja- nie, nie, nie, nie, NIE!' - ciary!). Prawdę mówiąc trudno mi się ostatnio od tej piosenki odkleić.



Zaryzykuję stwierdzenie, że "Jak Rzecz" to jedna z tych piosenek, która gra każdemu kto wychowywał się w latach 90tych gdzieś z tyłu głowy i czasem śpiewa się sama przez sen, po pijaku, leżąc na łące, nie wiem. Dość banalne, ale rozbujane 'dżezikowo' zwrotki usypiają czujność pozornym luzem przed emocjonalną ekspresją refrenu z tym zachwianiem rytmu i wstrząsającym 'ciskasz mnie w kąt-OOO' - kto nie płacze ten z policji. Gdzieś to wszystko jest w dialogu z nieszczęśliwą wiecznie Kasią Nosowską, która na zmianę facetów katuje i jest przez nich katowana, ale takie to były czasy.


3. Elektryczne Gitary - Ręce Daleko

"Wielka Radość" to taki album, którego rehabilitacja wydaje mi się zupełnie naturalna, a przebiega jak po grudzie i ciągle gdzieś od kompetentnych przecież ludzi z uszami słyszę jakieś kpiny, żarty i lekceważące uwagi. Sorry, ale jeśli był jakiś polski Pavement to byli to oni wtedy (chociaż dopraszam się o otwartość asocjacyjną tutaj) i jeśli ta piosenka kogoś nie przekonuje to ja nie wiem co robić.



2. Big Cyc - Berlin Zachodni/Ballada o Smutnym Skinie

Wszystko najgorsze, wszystko złe to wizytówka składu (Big) Ce Y Ce. Parafraza żałosna i sucha jak wszystko co się z Big Cycem wiąże. Temat nie do obrony, siara nie do strawienia, gówno nieakceptowalne nawet jako żart. Nic do powiedzenia, więc niech post-clashowy, punkowy wypierdalator o początkach polskiego kapitalizmu walczy o akceptacje sam. Poziom najlepszych singli T-Love przecież. Nawet brzmi to fajnie i ten wokalista co to nie jest Skibą (status Skiby) jest ok. Opener "Z partyjnym pozdrowieniem" zapowiada spoko album, więc dlaczego boję się go posłuchać?


Nie wiem co znajduje się pomiędzy kozackim początkiem, a legendarnym closerem. Legendarny closer jednak broni się nie tylko jako żart (jako żart prawdę mówiąc wcale się nie broni), ale jako dość przejmująca ballada (ta metaliczna gitara brzmi jak z "Across the Universe") i mimo braku jakichś songwritingowych olśnień i tym bardziej mimo dość koszmarnego power-zakończenia to przecież no nie wiem. Chyba osuwam się poza granicę śmieszności. Fajny numer. Boją się go ARABI.


1. De Mono - Ostatni Pocałunek

Piosenka lepsza przecież od "Kochać Inaczej". Dialog basu i funkującej gitary w zwrotkach podsuwa mi tezę, że zanim Afro Kolektyw został na jakiś czas polskim Jamiroquai rola została przelotnie obsadzona przez DeMono - zwróćcie uwagę na akordy w refrenie, przecież to jest kapitalne. I jeszcze ta antycypacja Oasis w kadencji mostka (3:13-3:16), jak tu się nie jarać! Oczywiście na to wszystko kładzie się ten trudny do zdefiniowania, anemiczny cień De Mono jako De Mono - zespołu bez wizerunku, zespołu bez charakteru, zespołu wyrafinowanego z jakiegokolwiek kontekstu. Tyle, że może to właśnie tym lepiej.



Na koniec bonusowe miejsce zerowe, którego nie mam zamiaru omawiać, gdy tak jasno i dobitnie komentuje się ono samo przez się. Elo!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz