środa, 20 marca 2013

Strzępy

W pogoni za oryginalną, a jednak umiejscowioną jakoś w historycznym kontekście tego rodzaju notek/rubryk nazwą zabrnąłem jak widzicie dość daleko. Od czasu do czasu różne refleksje zbierają się jak flegma. Każda z nich zbyt błaha, żeby konstruować całą notkę (chociaż to chyba mało profesjonalne podejście), a jednak żal, żeby się zmarnowały. Zmarnowałem już tak w życiu tysiące myśli, a wierzcie, jakieś 10% z nich było całkiem niezłych. Stąd od czasu do czasu pozwolę sobie zamieścić tutaj taki zlew różnego rodzaju spostrzeżeń.

***

Zacznijmy od muzyki. Sprawa jest już trochę przebrzmiała, bo niezal dyskurs pędzi do przodu, dziś Bowie, jutro nie wiem. No ale cofnijmy się jakiś miesiąc, bo muszę rozrysować graf.

                                        "Anything in Return" >> "No World" >>>> "Anxiety"

Wszystkie te płyty zainteresowały mnie nie tylko jako słuchacza, ale też jako muzyka. Ostatecznie jest to potencjalnie 'mój segment rynku' i trzeba wiedzieć co się dzieje. Inc. nagrali bardzo dobrą, stylową (co za czerstwe słowo), ale w ostatecznym rozrachunku dość chłodną płytę. I nie mam tu na myśli brzmienia czy nawet pewnej 'wycofanej' atmosfery - to mi odpowiada. Raczej jakość samych kompozycji. Za mało ciar otrzymanych względem ciar antycypowanych. Autre Ne Veut ze swoim "Lękiem/Niepokojem" jak widać postawił na ciary i przedobrzył. Momentów jest więcej niż w polskim filmie z lat 80tych, ale wszystko zbyt często gubi się w zwyczajnej histerii wykonawczej i biegunce aranżacyjnej. Wybaczcie, ale czuję się trochę jakbym słuchał własnych pomysłów sprzed dwóch lat. Wygrywa oczywiście Chaz Bundick, facet, którego nie wstyd być fanem. Trzeci album Toro Y Moi wydaje mi się być ostatecznym potwierdzeniem pozycji w ekstraklasie rozpatrywanej ponad kontekstem jednego sezonu czy aktualnej mody. Oczywiście kto wie ten wie od dawna, ale teraz wydaje mi się to zupełnie jasne. Mistrzu prowadź.






***

Co mnie denerwuje to ta znudzona strona hipsterstwa. Moneta ma dwie strony i jedna to szalony entuzjazm, który lubię podzielać. Pewne doznania stadne są fajne i im jestem starszy tym bardziej sobie je cenię. Przyjemnie jest wraz z całym światem poznawać jakąś płytę, czekać na film, uczestniczyć w czymś większym, kiedy w końcu wyjdzie na ten balkon! Niestety hipsterka zmusza do refleksu również w strefie negatywnej i coraz częściej z pewnym zaskoczeniem czytam komentarze ludzi zmęczonych jakimś tematem zanim zdążył się na dobre zacząć. Trochę ludzi poznało trochę więcej płyt Davida Bowiego, ja ledwie zdążyłem odpalić sobie "The Next Day" i już muszę się wizualnie konfrontować z hejtem, że oto cały świat nadrabia Bowiego, bo się zrobił temat. No zrobił się, ja nadrobiłem sobie "Station to Station", przesłuchałem nową płytę, poczytałem trochę o nim, komu to przeszkadza? Kto czuje się zmęczony po czterech dniach? Wyjątkowo krótkie konklawe, jeszcze facet nie zdążył wyjść na balkon, a ludzie już podirytowani, że w mediach tylko papież i papież. Nie mierzi mnie zatem pogoń za nowością. Mierzi mnie tempo w jakim nowość traci przydatność do spożycia. Przecież mało kto już pamięta, że My Bloody Valentine wydało w tym roku nową płytę.


***

Bywam czasem pytane, wprost bądź między wierszami, dlaczego właściwie jestem w Kościele. To trudne pytanie i stąd nigdy nie umiem sformułować na nie czytelnej odpowiedzi. Dzielenie się przekonaniami jest względnie proste, ale już intuicje, przywiązania, presuponowane założenia, niejasne przeżycia i wreszcie coś na kształt jakichś mikro-objawień (błagam, nie zrozumcie mnie źle) stanowi konglomerat zupełnie nie wyrażalny w języku drugiego rodzaju. Zostaje dukanie, przekładanie rozmowy na dogodniejszy czas, retoryczne uniki. Pogodziłem się już z takim stanem rzeczy, a jednak pomoc nadeszła. Znalazłem frazę, która w możliwie najtrafniejszy sposób przekłada większość rzeczy jakie chciałbym powiedzieć, a do tego podsunął mi ją sam Doctor Who. Następnym razem gdy ktoś zapyta mnie dlaczego jestem w Kościele odpowiem mu po prostu: IT'S BIGGER ON THE INSIDE.


***

"Wesoła dzielnica - pasiasta okolica". Wypatrzyłem taką wlepkę w Galerii Krakowskiej i wróciłem do stosunkowo nowej dla mnie sytuacji. Mam swoją dzielnicę. Jako dziecko ze środowiska wiejskiego z miastem obznajomione, ale w mieście do niedawna nie mieszkające odczuwam w związku z tym pewną specyficzną ekscytację. Odkrywam na nowo swój terytorializm. Bawię się w wyznaczanie granic. Zastanawiam się dokąd można jeszcze w dresie (daleko można, są świadkowie), poznaję lokalny element, zaglądam do dziwacznych sklepów. Wrócę jeszcze do tego, bo idzie wiosna. Acha, Wesoła to w tym wypadku nie przymiotnik, lecz nazwa własna. Czy ona taka wesoła to nie wiem, ale moja. Obsikuję teren.


***

Nie pisałem dotąd o grach. Szukam formuły. Gry to ważna część mojego życia. Siedzenie przy planszy wyznacza rytm istotnej części mojego życia towarzyskiego, a jeśli nałożymy na to co jakiś czas obwieszczany w nie-tematycznych mediach 'renesans gier planszowych' (trudno nie skojarzyć tego z legendarnym już 'lata 80-te wracają' jakim bombardowano ludzi mniej więcej od 2004 do 2010, a może i dłużej) to śmiało można stwierdzić, że jest o czym pisać, jest co recenzować, jest do czego zachęcać. Z grami fabularnymi sytuacja się komplikuje. Mam na nie znacznie mniej czasu, a do tego znacznie silniej stygmatyzują społecznie. No ale z takich stygmatów będąc niemal-pod-trzydziestkę mogę się tylko śmiać, a z czego nie udało się wyrosnąć przez studia z tego nie uda się wyrosnąć już nigdy. Najwyżej dokumentnie braknie czasu. Ale będę o grach pisał. Będę waszym oknem do świata dziwnych ludzi i ich dziwnych hobby. Do fantastycznych światów, wielościennych kostek, paskudnie ilustrowanych podręczników z zasadami. Do medium, którego nie znacie.






3 komentarze:

  1. Ładne to o Kościele, nawet bardzo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A poniewczasie dodam jeszcze, że to zupełne przeciwieństwo tego, jak ja postrzegam Kościół i jak się w nim czułem. For me it's just. so. small.

      Usuń