niedziela, 21 kwietnia 2013

Strzępy II

Nazbierało się, czas jest zajęty i niełatwy, wiec znów będzie zlew pisany nieco na kolanie. Same szkice bez satysfakcjonujących konkluzji. Mogę tylko nieśmiało obiecać, że postaram się przez najbliższe trzy tygodnie zamieszczać jakieś możliwie interesujące spostrzeżenia z wycieczki do USA, a i być może OKRASZAĆ JE zdjęciami. Obym dotrzymał słowa.

***

Szczerość w muzyce to trochę jak metafizyka w Wiedniu lat 20tych. Wszyscy się śmieją, nikt nie chce o tym gadać, a każdy patrząc w rozgwieżdżone niebo nasłuchując wycia wiatru przecież czuje, że coś musi być na rzeczy (lol). Oczywiście tak jak po pozytywizmie logicznym nie można już po prostu wrócić do heglowskiego bełkotania (w sumie dobry żart na okoliczność eksplozji bełkotu znacznie przekraczającego możliwości starego Hegla - zjawisko z jakim jeszcze długo będziemy się zmagać) tak i po druzgocących analizach pojęcia "szczerości w muzyce" nie ma już powrotu do jego dawnej (a przecież obecnej - rozdzielajmy cały czas realną dyskusję od tego co tam 'szarzy słuchacze nuty' mają w głowach) formy. Ostrożnie, krok za krokiem, postaram się przywrócić temu wyrażeniu jakiś sens, a raczej sens z niego wydobyć. Dziś krótko o szczerości tworzenia. Zagadnienie jest proste, zmącone jedynie idącymi całkowicie w poprzek skojarzeniami zaczerpniętymi z całkowicie innych porządków - muzyk szczery tworzy muzykę jaką chce tworzyć. Często świadomość muzyczna łączy się ściśle z rezygnacją z nieustannego kontekstualizowania jej pozamuzycznie, a więc i za pomocą własnych emocji. Te stają się narzędziem zamiast główną przyczyną sprawczą. Tworzenie 'wychładza się' swoiście, ale nie ma to nic wspólnego z utratą szczerości przez twórce tak długo, jak ten decyduje się na to świadomie. Oczywiście istnieje również odwrotny kierunek (Waglewski?), często pokazywany jako odnajdywanie zagubionej szczerości. To mit. Obydwa mogą być w identyczny sposób szczere twórczo. Widać teraz wyraźnie, że poza samymi deklaracjami twórców, oraz pewną intuicją odbiorców (stosunkowo rzadko spotykaną) niezwykle trudno uchwycić 'natężnie szczerości'. Prostota aranżacyjna i śpiewanie o własnych problemach nie mają z nią jak widać żadnego innego niż akcydentalny związku. Traktowanie ich jako jej wyznaczniki to zwyczajne mylenie kryteriów. Koniec części pierwszej. W ramach załącznika piękna piosenka, której 'szczerość' pozostawiam Waszej ocenie:



***

Zmarła Margaret Thatcher, dwie interesujące sprawy. Pierwsza to kolejne przesunięcie się kulturowej granicy dotyczącej śmierci i mówienia o niej - mówi się o tym w sposób 'wyważony i rozdzielający racje'. Tak jakby realne racje przeciwników Thatcher dawały komukolwiek inne realne racje do chamskiego protestowania na pogrzebie. Źle się stało, o czym 'przyzwalający' zapewne przekonają się dopiero, gdy umrze jakiś Kali. Gdy Kalemu umrzeć sprawa jest zawiła, ale gdy umrze jakiś Kali, pewnie i realnie szlachetny, i ktoś ośmieli się zesrać się wszystkim na głowy wzorem hejterów Maggie, cóż. Zobaczymy. Drugim interesującym tematem jest oczywiście ocena rządów 'Żelaznej Damy', a szczególnie jej dwa autentycznie fascynujące aspekty: wpływ taczeryzmu na atomizację społeczną (a więc: czy rewolucja taczerowska okazała się ostatecznie anty-konserwatywna?) i taczeryzm jako pewna "ludowa utopia", przyznam, niezwykle mi bliska. Dziś mam zbyt mało czasu, żeby zrobić coś więcej niż zasygnalizowanie moich przyszłych wpisów, ale już zachęcam do dyskusji.

***

Mój katolicyzm ma interesującą własność. O ile w sprawach społeczno-politycznych jestem na antypodach ocen ferowanych przez środowisko "Tygodnika Powszechnego", o tyle moja religijność prowadzi mnie od wielu lat do wniosków i przekonań w ogromnej mierze tożsamych z programem 'kościoła otwartego' (określenie, którego szczerze nienawidzę). Prowadzi to regularnie do męczącego emocjonalnie, ale bardzo zdrowego dla intelektu stanu pewnej 'wewnętrznej niekoherencji'. Nie tyle nie chcę przynależeć, co faktycznie nie mogę. Oburza mnie brak koncesji dla Telewizji TRWAM i mierzi pouczanie polskiego ludu z wysokości europejskiego przedpokoju, ale przecież czytam raczej Hryniewicza niż magazyn "Egzorcysta" i mam nadzieję na apokatastazę. No i mam poczucie głębokiego zagubienia duchowego środowiska dzisiejszej Frondy. Nie bawi mnie wypierdalanie Terlika w kosmos, nie bawi mnie tym bardziej, gdy rechot organizują ludzie znacznie od niego głupsi i prymitywniejsi - nie zmienia to jednak faktu, że droga jaką wybrało to środowisko jest dzisiaj drogą na - straszne słowo - duszpasterskie manowce. A tu już mamy bardzo blisko do papieża. Nowy papież niezwykle mnie zajmuje, bo całkowicie rozbija mniemane podziały w Kościele przypominając jednocześnie o podziałach znacznie bardziej interesujących i istotniejszych. No ale to też nie na dziś. A do samej 'niekoherentności' jako swoistej własności umysłu jeszcze powrócę, bo to bardzo zajmujący mnie temat.

***
Dobra, tyle, idę spać. Następnym razem nadam z Ameryki jak Mariusz Max Kolonko. 

sobota, 30 marca 2013

Hermetyczny wpis wielkanocny

Moi ulubieni drugoplanowi bohaterowie liturgii Wielkiej Soboty, top 3:

3. prorok Baruch
2. koń i jeździec
1. pracowita pszczoła

Wesołych Świąt!

środa, 20 marca 2013

Strzępy

W pogoni za oryginalną, a jednak umiejscowioną jakoś w historycznym kontekście tego rodzaju notek/rubryk nazwą zabrnąłem jak widzicie dość daleko. Od czasu do czasu różne refleksje zbierają się jak flegma. Każda z nich zbyt błaha, żeby konstruować całą notkę (chociaż to chyba mało profesjonalne podejście), a jednak żal, żeby się zmarnowały. Zmarnowałem już tak w życiu tysiące myśli, a wierzcie, jakieś 10% z nich było całkiem niezłych. Stąd od czasu do czasu pozwolę sobie zamieścić tutaj taki zlew różnego rodzaju spostrzeżeń.

***

Zacznijmy od muzyki. Sprawa jest już trochę przebrzmiała, bo niezal dyskurs pędzi do przodu, dziś Bowie, jutro nie wiem. No ale cofnijmy się jakiś miesiąc, bo muszę rozrysować graf.

                                        "Anything in Return" >> "No World" >>>> "Anxiety"

Wszystkie te płyty zainteresowały mnie nie tylko jako słuchacza, ale też jako muzyka. Ostatecznie jest to potencjalnie 'mój segment rynku' i trzeba wiedzieć co się dzieje. Inc. nagrali bardzo dobrą, stylową (co za czerstwe słowo), ale w ostatecznym rozrachunku dość chłodną płytę. I nie mam tu na myśli brzmienia czy nawet pewnej 'wycofanej' atmosfery - to mi odpowiada. Raczej jakość samych kompozycji. Za mało ciar otrzymanych względem ciar antycypowanych. Autre Ne Veut ze swoim "Lękiem/Niepokojem" jak widać postawił na ciary i przedobrzył. Momentów jest więcej niż w polskim filmie z lat 80tych, ale wszystko zbyt często gubi się w zwyczajnej histerii wykonawczej i biegunce aranżacyjnej. Wybaczcie, ale czuję się trochę jakbym słuchał własnych pomysłów sprzed dwóch lat. Wygrywa oczywiście Chaz Bundick, facet, którego nie wstyd być fanem. Trzeci album Toro Y Moi wydaje mi się być ostatecznym potwierdzeniem pozycji w ekstraklasie rozpatrywanej ponad kontekstem jednego sezonu czy aktualnej mody. Oczywiście kto wie ten wie od dawna, ale teraz wydaje mi się to zupełnie jasne. Mistrzu prowadź.






***

Co mnie denerwuje to ta znudzona strona hipsterstwa. Moneta ma dwie strony i jedna to szalony entuzjazm, który lubię podzielać. Pewne doznania stadne są fajne i im jestem starszy tym bardziej sobie je cenię. Przyjemnie jest wraz z całym światem poznawać jakąś płytę, czekać na film, uczestniczyć w czymś większym, kiedy w końcu wyjdzie na ten balkon! Niestety hipsterka zmusza do refleksu również w strefie negatywnej i coraz częściej z pewnym zaskoczeniem czytam komentarze ludzi zmęczonych jakimś tematem zanim zdążył się na dobre zacząć. Trochę ludzi poznało trochę więcej płyt Davida Bowiego, ja ledwie zdążyłem odpalić sobie "The Next Day" i już muszę się wizualnie konfrontować z hejtem, że oto cały świat nadrabia Bowiego, bo się zrobił temat. No zrobił się, ja nadrobiłem sobie "Station to Station", przesłuchałem nową płytę, poczytałem trochę o nim, komu to przeszkadza? Kto czuje się zmęczony po czterech dniach? Wyjątkowo krótkie konklawe, jeszcze facet nie zdążył wyjść na balkon, a ludzie już podirytowani, że w mediach tylko papież i papież. Nie mierzi mnie zatem pogoń za nowością. Mierzi mnie tempo w jakim nowość traci przydatność do spożycia. Przecież mało kto już pamięta, że My Bloody Valentine wydało w tym roku nową płytę.


***

Bywam czasem pytane, wprost bądź między wierszami, dlaczego właściwie jestem w Kościele. To trudne pytanie i stąd nigdy nie umiem sformułować na nie czytelnej odpowiedzi. Dzielenie się przekonaniami jest względnie proste, ale już intuicje, przywiązania, presuponowane założenia, niejasne przeżycia i wreszcie coś na kształt jakichś mikro-objawień (błagam, nie zrozumcie mnie źle) stanowi konglomerat zupełnie nie wyrażalny w języku drugiego rodzaju. Zostaje dukanie, przekładanie rozmowy na dogodniejszy czas, retoryczne uniki. Pogodziłem się już z takim stanem rzeczy, a jednak pomoc nadeszła. Znalazłem frazę, która w możliwie najtrafniejszy sposób przekłada większość rzeczy jakie chciałbym powiedzieć, a do tego podsunął mi ją sam Doctor Who. Następnym razem gdy ktoś zapyta mnie dlaczego jestem w Kościele odpowiem mu po prostu: IT'S BIGGER ON THE INSIDE.


***

"Wesoła dzielnica - pasiasta okolica". Wypatrzyłem taką wlepkę w Galerii Krakowskiej i wróciłem do stosunkowo nowej dla mnie sytuacji. Mam swoją dzielnicę. Jako dziecko ze środowiska wiejskiego z miastem obznajomione, ale w mieście do niedawna nie mieszkające odczuwam w związku z tym pewną specyficzną ekscytację. Odkrywam na nowo swój terytorializm. Bawię się w wyznaczanie granic. Zastanawiam się dokąd można jeszcze w dresie (daleko można, są świadkowie), poznaję lokalny element, zaglądam do dziwacznych sklepów. Wrócę jeszcze do tego, bo idzie wiosna. Acha, Wesoła to w tym wypadku nie przymiotnik, lecz nazwa własna. Czy ona taka wesoła to nie wiem, ale moja. Obsikuję teren.


***

Nie pisałem dotąd o grach. Szukam formuły. Gry to ważna część mojego życia. Siedzenie przy planszy wyznacza rytm istotnej części mojego życia towarzyskiego, a jeśli nałożymy na to co jakiś czas obwieszczany w nie-tematycznych mediach 'renesans gier planszowych' (trudno nie skojarzyć tego z legendarnym już 'lata 80-te wracają' jakim bombardowano ludzi mniej więcej od 2004 do 2010, a może i dłużej) to śmiało można stwierdzić, że jest o czym pisać, jest co recenzować, jest do czego zachęcać. Z grami fabularnymi sytuacja się komplikuje. Mam na nie znacznie mniej czasu, a do tego znacznie silniej stygmatyzują społecznie. No ale z takich stygmatów będąc niemal-pod-trzydziestkę mogę się tylko śmiać, a z czego nie udało się wyrosnąć przez studia z tego nie uda się wyrosnąć już nigdy. Najwyżej dokumentnie braknie czasu. Ale będę o grach pisał. Będę waszym oknem do świata dziwnych ludzi i ich dziwnych hobby. Do fantastycznych światów, wielościennych kostek, paskudnie ilustrowanych podręczników z zasadami. Do medium, którego nie znacie.






środa, 13 marca 2013

Niedorehabilitowani

Pojęcie guilty pleasure to już na szczęście relikt minionej epoki. Pozbawiony treści skrót myślowy. Ostatecznie - socjotechniczny trik stosowany celem kaptacji mniej kumatych znajomych dla dobrej muzyki z kręgu przekraczającego ich naturalne zainteresowania. Co za tym idzie rehabilitowanie artystów zaklasyfikowanych onegdaj do grupy niewłaściwej przez ówczesną poprawność muzyczną samo w sobie jest dziś objawem poprawności muzycznej nowych czasów. Rodzajem radosnego wyścigu po nowe-stare skarby muzyki popularnej wyrzucone kiedyś poza nawias, wyszydzone, oplute, zlekceważone. Co więcej nie ma w tym żadnej sentymentalnej pobłażliwości, powrotów uzbrojonych w przymrużone oka i robione w powietrzu cudzysłowy. Schodzimy w otchłanie by wyciągnąć z nich dobre piosenki i ustawić je na piedestale z entuzjazmem tyleż wesołym, co zupełnie poważnym.

Niestety pole eksploracji zawęża się. Co i rusz coś okazuje się być zrehabilitowane przez kogoś innego, a nie można też zapominać o ryzyku porażki, gdy płyty i piosenki, którym postanowiliśmy dać szansę okazują się spoczywać na śmietniku akurat zupełnie słusznie. Oto raport z mojej ostatniej, ryzykownej wyprawy w odmęty wspomnień z dzieciństwa podany w formie względnie zwięzłego, chociaż nieco oszukanego, top 5. Obawiam się, że połowa z tych piosenek zostanie przez was uznana za w oczywisty sposób zrehabilitowane już dawno, zaś druga połowa za gówno zasługujące na wieczne zapomnienie. Mimo to, zapraszam.


5. Formacja Nieżywych Schabuff - Ludzie pragną piękna

Ostatnio podobno wrócili. Wspaniale. Zespół, którego jedyną paralelą ze współczesnością zdaje się obecność w składzie starszej siostry Izy Lach w ogóle miał całkiem niezłą rękę do hitów, której nie były w stanie do końca zniweczyć ani postać i głos wokalisty, ani ogólny fluid przypału jaki już w czasach świetności z nich emanował. Tutaj nieco irytująca harmoszka w zwrotkach i tekst zawierający polskie imiona męskie trochę odwracają uwagę od rewelacyjnego refrenu, ale warto zacisnąć zęby. Szczególnej uwadze polecam harmonie żeńskiego chórku (siostra Izy Lach?) w refrenie, które przyrastają niemal przez całą piosenkę. Trudno też pozostać zupełnie niewrażliwym na ten bezwstydny entuzjazm, który idealnie przylega do wspomnień o upalnych lipcach i sierpniach lat 90tych.



4. Kasia Kowalska - Oto Ja/Jak Rzecz

Nie mogłem się zdecydować. Kasia Kowalska zawsze na tylnych miejscach. Edyta Bartosiewicz nie wymagała nawet symbolicznej rehabilitacji, Hey nawet strącany z piedestału zawsze jednak wiadomo, Kayah i fleciki na liście Screenagers (słusznie oczywiście), a smutna, zawsze jakaś taka przygaszona Kasia w ogonie, przykurzona. A przecież "Oto Ja" to rasowy wyciskacz łez swobodnie przepływający między 'polską  kobiecą balladą rockową', a jakąś eksplozją potencjalnego diva-soulu ('odkryje moje drugie ja- nie, nie, nie, nie, NIE!' - ciary!). Prawdę mówiąc trudno mi się ostatnio od tej piosenki odkleić.



Zaryzykuję stwierdzenie, że "Jak Rzecz" to jedna z tych piosenek, która gra każdemu kto wychowywał się w latach 90tych gdzieś z tyłu głowy i czasem śpiewa się sama przez sen, po pijaku, leżąc na łące, nie wiem. Dość banalne, ale rozbujane 'dżezikowo' zwrotki usypiają czujność pozornym luzem przed emocjonalną ekspresją refrenu z tym zachwianiem rytmu i wstrząsającym 'ciskasz mnie w kąt-OOO' - kto nie płacze ten z policji. Gdzieś to wszystko jest w dialogu z nieszczęśliwą wiecznie Kasią Nosowską, która na zmianę facetów katuje i jest przez nich katowana, ale takie to były czasy.


3. Elektryczne Gitary - Ręce Daleko

"Wielka Radość" to taki album, którego rehabilitacja wydaje mi się zupełnie naturalna, a przebiega jak po grudzie i ciągle gdzieś od kompetentnych przecież ludzi z uszami słyszę jakieś kpiny, żarty i lekceważące uwagi. Sorry, ale jeśli był jakiś polski Pavement to byli to oni wtedy (chociaż dopraszam się o otwartość asocjacyjną tutaj) i jeśli ta piosenka kogoś nie przekonuje to ja nie wiem co robić.



2. Big Cyc - Berlin Zachodni/Ballada o Smutnym Skinie

Wszystko najgorsze, wszystko złe to wizytówka składu (Big) Ce Y Ce. Parafraza żałosna i sucha jak wszystko co się z Big Cycem wiąże. Temat nie do obrony, siara nie do strawienia, gówno nieakceptowalne nawet jako żart. Nic do powiedzenia, więc niech post-clashowy, punkowy wypierdalator o początkach polskiego kapitalizmu walczy o akceptacje sam. Poziom najlepszych singli T-Love przecież. Nawet brzmi to fajnie i ten wokalista co to nie jest Skibą (status Skiby) jest ok. Opener "Z partyjnym pozdrowieniem" zapowiada spoko album, więc dlaczego boję się go posłuchać?


Nie wiem co znajduje się pomiędzy kozackim początkiem, a legendarnym closerem. Legendarny closer jednak broni się nie tylko jako żart (jako żart prawdę mówiąc wcale się nie broni), ale jako dość przejmująca ballada (ta metaliczna gitara brzmi jak z "Across the Universe") i mimo braku jakichś songwritingowych olśnień i tym bardziej mimo dość koszmarnego power-zakończenia to przecież no nie wiem. Chyba osuwam się poza granicę śmieszności. Fajny numer. Boją się go ARABI.


1. De Mono - Ostatni Pocałunek

Piosenka lepsza przecież od "Kochać Inaczej". Dialog basu i funkującej gitary w zwrotkach podsuwa mi tezę, że zanim Afro Kolektyw został na jakiś czas polskim Jamiroquai rola została przelotnie obsadzona przez DeMono - zwróćcie uwagę na akordy w refrenie, przecież to jest kapitalne. I jeszcze ta antycypacja Oasis w kadencji mostka (3:13-3:16), jak tu się nie jarać! Oczywiście na to wszystko kładzie się ten trudny do zdefiniowania, anemiczny cień De Mono jako De Mono - zespołu bez wizerunku, zespołu bez charakteru, zespołu wyrafinowanego z jakiegokolwiek kontekstu. Tyle, że może to właśnie tym lepiej.



Na koniec bonusowe miejsce zerowe, którego nie mam zamiaru omawiać, gdy tak jasno i dobitnie komentuje się ono samo przez się. Elo!


poniedziałek, 4 marca 2013

Wizje Ekranizacyj Niemożliwych

Czytam "Lód" po raz kolejny, drugi dokładniej. Tym razem mam kindla i mogę utrzymywać znacznie lepsze tempo, bo papierową wersję dało się czytać tylko w łóżku/fotelu, a i to nie zawsze, bo ciężkość fizyczna dodawana, mnożona nawet z ciężkością metaforyczną często okazywała się zbyt duża.

Czytam więc, zachwycony, podjarany, zanurzony zupełnie i ironicznie wspominam sobie siebie samego z przeszłości (nieistniejącego zatem? panie Benedykcie?), z 2007 czy tam 2008 roku, niedokształconego filozoficznie, prędkiego do niechęci dziecinnej do głównego bohatera, czekającego tylko kiedy wreszcie będzie o Piłsudskim i Rasputinie, już wtedy zachwyconego, ale nieco na siłę, bo pogubionym się było wówczas zupełnie i w książce i w życiu pewnie też. Doznaję sobie dialogów rozwlekłych, w głowie Benedykta Gierosławskiego czuję się całkiem swojsko, z rozkmin logicznych rozumiem niemal wszystko, szukam sobie dziur w wizji i nie znajduję - świetnie się bawię tylko połowa książki zastała mnie na początku marca i wypadałoby skończyć zanim Ottiepiel uderzy w pełni i zepsuje aurę.

Uderza mnie wizualny potencjał dukajowych pomysłów. Lute zawieszone nad miastem, tęczowe zorze tungetytu i zimnaza, architektura wieżowców opartych na zimnazowych szkieletach, marostiekłowe gogle (dobry asumpt do rozważań o szybkiej i smutnej dla mnie dewaluacji pojęcia steampunk - pewnie do tego wrócę) no i oczywiście wstrząsający w swojej prostocie pomysł z ćmiatłem i świecieniami. Wszystko to błaga o ekranizację, czy to w postaci epickiego filmu pod batutą jakiegoś wizjonera s-f (są dziś tacy w ogóle?) czy serialu czy też wreszcie filmu animowanego. Niestety muszę podzielić się z wami moją niewiarą. Nie ma szans.

1. Polska-Rosja, kto by to wyrozumiał, czyli albo koprodukcja z Ruskimi gdzie Daniej Olbrychski zagra Ojca Mroza, albo jakaś adaptacja skrojona przez Zachód dla Zachodu, całkowicie wyprana z polskich wątków i sprowadzające Carską Rosję do zestawu tanich klisz - klęska tak czy inaczej.

2. Logika, kto by to wyrozumiał, czyli próg wejścia po raz drugi. Tesla pokazywał się już na ekranie i wyrobił sobie markę (David Bowie jest w sam raz stary, żeby wrócić do roli), ale Kotarbiński, Tarski i logika trójwartościowa musiałyby wylecieć z hukiem. Zostałaby nam szpiegowska opowieść w egzotycznej scenerii. Da się niby, ale wątpię, żeby ktoś tak do tego podszedł i u Dukaja szukał takich scenariuszy. Lepiej porządnie zekranizować dalsze Fandoriny.

3. Erotyczna scena niedokonana, czyli nie liczmy na HBO.

4. Tajemniczy wizjoner pokonuje punkty 1 i 2, czyli ile dajesz procent, że będzie miał też pieniądze.

Się nie da się.

piątek, 22 lutego 2013

Fandorin

Elo, dziś będzie o książkach.

Czytam sobie ostatnio taśmowo, korzystając z dobrodziejstw posiadania Kindla, cykl Borysa Akunina (ach ci Borysi w moim życiu!) o Eraście Fandorinie. Borys Akunin w rzeczywistości jest Gruzinem i ma długie, gruzińskie nazwisko, ale pisze po rosyjsku i o Rosji, carskiej do tego. Nie jestem rusofilem, nie kręci mnie panslawizm i nie śmieszą mnie żarty o brzozie smoleńskiej, więc zero sentymentów.

Warto dlatego, że tłumaczenia z rosyjskiego zwykle są znacznie lepsze dla polszczyzny niż tłumaczenia z angielszczyzny. Stwierdzam to ze smutkiem, ale jest to naturalna kolej rzeczy. Zupełnie nie wyczuwa się tej specyficznej sztuczności języka jaka często razi nawet w całkiem dobrych tłumaczeniach z angielskiego. Akunin oczywiście nie jest Lwem Tołstojem, ale dobrze napisana literatura pociągowo-klozetowa zawsze zasługuje na uznanie. To raz.

Dwa, intrygi są dobre. Czasem lekko przeszarżowane, czasem trochę zbyt skupione na twistach i woltach, które summa summarum nie okazuję się aż tak spektakularne, zdarza się. Tyle, że na tle ceglastych skandynawskich thrillerów o ciężkich patologiach czy choćby w zestawieniu z dręczącym ludzi hitlerowskim Wrocławiem Markiem Krajewskim i jego pozowanym cynizmem Akunin wypada lekko i elegancko ze swoimi wojnami szpiegów i morderstwami w wyższych sferach "starej stolicy".

Doskonale skonstruowani antagoniści, to trzy. Czuć szczególny pietyzm z jakim autor opracowuje i przedstawia kolejnych przeciwników Fandorina. Rezygnując z pewnej dozy zaskoczenia wprowadza często równoległy wątek, w którym śledzimy działania, plany i motywacje 'głównego złego'. Może poza nieco przesadzonym Kubą Rozpruwaczem (który okazał się być Rosjaninem rzecz jasna) każdy antagonista i zbrodniarz jest wyposażony w intrygującą osobowość, możliwe do zrozumienia i podzielania motywacje, interesujący talent i dobrze przemyślaną historię, która wyjaśnia w najdrobniejszym szczególe czemu ów dżentelmen wstąpił na drogę zbrodni. Turecki superszpieg undercover Anwar-efendi, przerażający bladooki płatny morderca (całkiem możliwe, że zaszła jakaś inspiracja Bonhartem, nie wiem), ascetyczny rewolucjonista Grin - wszyscy nie sprawiają wrażenia papierowych konstruktów, chociaż oczywiście ich psychologia jest kreślona z pewną celową przesadą. W końcu to tylko kryminały.

Po czwarte, udał się autorowi Erast Piotrowicz Fandorin. Gdy poznajemy go w "Azazelu" jest niespełna 20-letnim, wybitnie zdolnym i idealistycznie nastawionym młodzieńcem, którego szybko spotyka wstrząsający przełom. W tym świetle siwe skronie i jąkanie nie wydają się tylko sprytnymi sposobami zarysowania wyrazistych cech charakterystycznych, których potrzebuje każdy protagonista dobrego kryminału, mimo, że przecież tym właśnie są. Akunin nie próbuje wymyślić prochu ani znieść kwadratowego jaja. Zna gatunek i korzysta z jego klisz. Japoński kamerdyner i znajomość wschodnich sztuk walki, dziwne relacje z kobietami, silne poczucie wewnętrznego obowiązku, specyficzny sposób formułowania myśli  ('to raz, to dwa, to trzy') - to wszystko jest zbudowane ze znanych każdemu klocków, za to solidnie i lekko.

Carska Rosja i co o niej autor sądzi, to pięć. A co sądzi to jest właśnie nie do końca jasne, podawane małą łyżeczką i zawsze przy jednoczesnym naświetleniu wszystkich opcji przeciwnych. Pod sentymentalnymi pozorami nie kryje się raczej idealistyczna tęsknota za starymi, dobrymi czasami, co nie znaczy jednak, że Cesarstwo Rosyjskie jest jakimś ukrytym antagonistą serii. Raczej mniejszym złem, którego mimo wszystko warto bronić. Akunin często wyposaża antagonistów w autentycznie sensowne racje i argumenty, gubiąc ich jednak gdy górę bierze pycha i fanatyzm. Dla Rosji nie ma prostych rozwiązań. Samodzierżawie nie działa, a jednak nie ma takiego modelu rosyjskości, który pozwalałby na łatwą adaptację modelu zachodniego. Wszystko jest niejasne i w nierozplątywalny sposób tragiczne. Cyniczni agenci Ochrany mają słuszność gdy rozbijają siatkę autentycznie szlachetnych rewolucjonistów, racje idą wbrew sympatiom, a Fandorin zgodnie ze znanym schematem musi się jakoś odnajdywać w matni moralnych dylematów, które coraz trudniej rozstrzygnąć. Marzy mi się część z 'wątkiem polskim', nie wiem, Fandorin vs. Piłsudski. Niestety nasi zawsze mieli przeciw sobie tylko Paskiewiczów i Wieszatieli, co może i dobrze w całościowej perspektywie. Żaden atrakcyjny model rosyjskości nie został Polakom dostatecznie wyraźnie pokazany, może z resztą zawsze był tylko iluzją. Marzeniem ludzi takich jak Fandorin, tak samo jak on fikcyjnym.

Polecam.


piątek, 15 lutego 2013

Niebezpieczne związki

Obiecałem kiedyś, że wypowiem się na temat związków partnerskich w sposób możliwie czytelnie ilustrujący moje prawdziwe przekonania i - przede wszystkim - wątpliwości. Emocje po sejmowym głosowaniu zdążyły już względnie opaść, ale niedługo karuzela zakręci się na nowo, więc staram się tą notką wstrzelić w okienko.

Zacznę może od tego o czym pisać nie zamierzam. Nie interesują mnie w kontekście tego co mam do powiedzenia tendencje rozłamowe w Platformie Obywatelskiej czy też udział w sporze o źródła uwarunkowań homoseksualnych (gdzie dodatkowo nie posiadam nawet najmniejszych kompetencji by zajmować jakieś stanowisko). Postaram się w punktach zakreślić interesujące mnie zagadnienia i możliwie zwięźle się do nich odnieść.

Zacznijmy od dwóch podstawowych zagadnień, które roboczo nazywam zagadnieniem materialnym i zagadnieniem formalnych. Pierwsze to kwestia samych związków partnerskich i próba oceny merytorycznej takiej instytucji społeczno-prawnej, druga zaś dotyczy raczej źródeł sprzeciwu dla idei związków partnerskich obecnej w tak zwanych 'środowiskach konserwatywnych', ale również pewnego szerszego kontekstu jakim jest konieczność uzgodnienia akceptowalnego przez wszystkich uczestników sporu sposobu jego rozstrzygania. Zamierzam się zająć tylko i wyłącznie zagadnieniem 'formalnym'. Co do samego meritum sprawy mam oczywiście swoje zdanie, jednak wydaje mi się ono znacznie mniej interesujące i istotne, tym bardziej zważywszy na poziom na jakim znajduje się polska debata w tej sprawie.

Samo zagadnienie formalne również można roboczo podzielić na jego dwa główne aspekty:


I. Dlaczego oni się na to nie godzą? Co to komu szkodzi, żeby ludzie się kochali?

W sumie to bardzo proste i trochę mi smutno, że dwa numery temu w "Tygodniku Powszechnym" Jarosław Flis napisał na ten temat dokładnie to, co sam uważam pozbawiając tym samym moją tezę pewnego splendoru względnej oryginalności. Trudno. W skrócie chodzi tutaj o zasadniczą różnicę między dyskusją nad konkretnym postulatem w warunkach, gdy jest on przedstawiany sam w sobie i ma stanowić rozwiązanie jakiejś spornej kwestii, a dyskusją z czymś, co już w momencie jej podejmowania jest opisywane przez drugą stronę jako manewr taktyczny, wybieg, zdobycie przyczółka na terytorium wroga.

Przyjrzyjmy się temu uważniej. Zwykle zwolennicy instytucjonalizacji (żadnej tam legalizacji) związków partnerskich obruszają się gdy ktoś używa argumentu o adopcji dzieci przez pary homoseksualne. "Żaden z projektów niczego takiego nie przewiduje!". Spoko, ten argument byłby oczywiście słuszny, gdyby nie zachowanie przedstawicieli środowisk najmocniej popierających te nowe rozwiązania prawne. Nie ukrywają oni przecież, że związki partnerskie są tylko szczeblem drabiny. Krokiem w dobrą stronę. Sposobem na oswojenie społeczeństwa, które dziś nie jest jeszcze gotowe na dalej idące zmiany. Taktyka salami nie jest wymysłem publicystów z Frondy. Jest otwarcie wygłaszanym programem działania. Jak można w tej sytuacji wymagać od drugiej strony spory zapominania o tym fakcie na czas głosowania? To czysty absurd.

Wyobraźmy sobie spór terytorialny między dwoma państwami: państwem A i państwem B. Zarysujmy dwa scenariusze. W pierwszym zainteresowani pokojowym rozwiązaniem problemu przedstawiciele obu państw siadają do stołu i analizując problem spokojnie i rzeczowo, nie unikając oczywiście przy tym wielu trudnych zagadnień, ustalają, że państwo A powinno jednak oddać państwu B trzy czwarte regionu Zielone Łąki. Jest to kompromis może dla wielu bolesny, ale znacznie ważniejsze jest to, iż nosi on znamiona autentycznego kompromisu. Scenariusz drugi wygląda inaczej. Przedstawiciele obu państw również siadają do stołu, ale atmosfera jest całkiem inna. W kuluarach ministrowie i dyplomaci państwa B mówią wprost, że ich celem jest uzyskanie całego terytorium Zielonych Łąk i części Mrocznych Ugorów, zaś obecna propozycja (a więc 3/4 terytorium Zielonych Łąk) to po prostu sposób, by przyzwyczaić państwo A do nowych czasów i nowych rozstrzygnięć terytorialnych.

Muszę wyraźnie podkreślić, że nie było moim celem budowanie analogii sytuacyjnej, lecz raczej analogii psychologicznej, odnoszącej się do pozycji negocjatorów kraju A w obu powyższych scenariuszach. W pierwszym godząc się na ustępstwa okazują się być mądrymi mężami stanu, w drugim zaś (mimo identyczności samego rozstrzygnięcia) ich decyzja byłaby nieracjonalnym, a może nawet noszącym znamiona zdrady, ustępstwem ułatwiającym przeciwnikowi eskalację dalszych postulatów.

Dopóki zwolennicy instytucjonalizacji związków partnerskich nie odrzucą języka heroldów heglowskiego postępu i nie skupią się na autentycznej i szczerej dyskusji mającej w perspektywie (może odległej) przynieść realny kompromis dopóty druga strona będzie mogła trwać okopana i głucha na wszelkie argumenty, słusznie traktując je jako elementy budowanego nieco ad hoc konia trojańskiego.

II. O demokracji czyli jak rozstrzygać spory kulturowe.

Tak naprawdę mamy dwie możliwości. Pierwsze z nich to  rozwiązywanie konkretnych sporów za pomocą mechanizmów demokratycznych, rozumianych jednak w sposób czysto formalny. Możemy nazwać taką metodę "siłową", gdyż nie wymaga ona dyskusji i uzgadniania stanowisk. Kto ma większość ten wygrywa. Wydaje się, że im silniej podzielone społeczeństwo tym atrakcyjniejsza wydaje się ta metoda. Ustanawia w końcu jasne zasady i kogo będzie więcej ten zgarnie pulę. Wady są oczywiście. Po pierwsze taka praktyka zawsze sprawia, że mniej więcej 45% społeczeństwa musi się liczyć z całkowitym brakiem wrażliwości dla ich przekonań kulturowych. Po drugie siłą rzeczy musi pogłębiać podziały. Każde kolejne 'ważne głosowanie' zmusza do określenia się nie tylko parlamentarzystów, lecz i obywateli, a każde zwycięstwo w tej prowadzonej przy pomocy parlamentów i mediów wojnie ma przecież status chwilowego i niepewnego.

Drugi sposób to próba wypracowywania języka, którym można realnie dyskutować o sprawach kulturowych i w którym jest możliwe wypowiedzenie kompromisu, który obie strony mogłyby zaakceptować. Jest to rozwiązanie utopijne trudne, a zarazem konieczne. Nie zrobią tego posłowie, nie zrobią tego dziennikarze. Oni wszyscy żywią się kulturowym podziałem i nie leży w ich interesie budowanie tego rodzaju, choćby i tylko semantycznych, mostów. Nie mówiąc już o ich kompetencjach. Mimo wszystko nie ma mamy wyjścia jeśli nie chcemy być zamykani w gettach przez siebie nawzajem.

poniedziałek, 11 lutego 2013

Rock progresywny i disco polo - analiza porównawcza

Jest coś szlachetnego i głęboko odpowiedniego w fakcie, że moje zainteresowanie disco polo czasowo nałożyło się na okres zapoznawania się z klasyką prog-rocka. Widzę to jak dwie przeplatające się nici, które samoistnie układają się w mojej głowie w niemal symetryczne kombinacje wzorów złożonych z jaskrawych przeciwieństw i paradoksalnych podobieństw. Obawiam się, że wiele z nich ma sens tylko jeśli przyjmiemy mnie samego za centrum tego niestabilnego układu odniesień, co może szybko zatopić efektowną tezę i intrygujący tytuł w bagnie nudnego subiektywizmu. No ale zawalczę.

1. Odrzucenie

Disco polo nie jest zbyt spoko. Mimo układających się już w coś na kształt mody coming out'ów sprawa jest nadal zbyt kontrowersyjna, żeby mogła stanowić wehikuł do łatwych propsów. Wykonawcy disco polo to ogóry. Fani disco polo to wieśniaki. Regiony z których się wywodzą zatrzymują nas w drodze do Europy. Nawet gdy twierdzą, że jest inaczej.




Paradoksalnie z rockiem progresywnym sprawa może wydawać się nawet gorsza - ten nie jest nawet uzbrojony we współczesne memy, brechty z Niecika i żenujące próby ustawienia się na odpowiednim kursie i ścieżce do "Ona tańczy dla mnie", które tylu osobom się podoba i tyle osób zmusza do mętnych deklaracji i piętrowych ironii. Z rockiem progresywnym na sztandarze można się przez chwilę nieuwagi znaleźć w jednym szeregu z rockowymi wiesławami czy powracającym w glorii Piotrem Kaczkowskim. Jasne, że 'światowy i polski niezal' przywraca Genesis czy Yes nigdy nie utracone miejsce w historii, ale mam wrażenie, że ideały punkowej rewolucji fundują dobre samopoczucie i ideową ważkość nie tylko starym punkom. Każda narracja potrzebuje tego złego, a w pełni już odrestaurowana gloria lat 80tych chcąc nie chcąc bywa karmiona parodią lat 70tych. Po co komu numery po kilkanaście minut, które nie są setem djskim?





2. Klawiszowość

Abstrahując od dzieciństwa spędzonego z muzyką klasyczną zostałem w znacznej mierze ukształtowany przez muzykę skazującą mnie na marginalizacje przy jej wykonywaniu. Jasne, zacząłem też śpiewać, żeby tego uniknąć, ale szybko wstąpiłem na szlak, który skutecznie uniemożliwił mi tak duży wpływ na kompozycję jakiego w głębi duszy zawsze sobie życzyłem. Cały ten punk i grunge dopuszczały klawisz jedynie jako ekscentryczny dodatek, a i fascynacja amerykańskim indie rockiem nie miała mi zbyt wiele do zaoferowania w temacie. Ba, sam pierwszy rwałem się swego czasu do deklaracji, ze klawisze w muzyce rockowej to 'pedalstwo' i zbędna ornamentyka - nie wiem czy ten syndrom ma jakąś nazwę, ale wyraźnie widzę znamiona patologii. 


Rock progresywny nie spycha klawiszowca na skraj sceny. Nie odbiera mu godności wypychając go nawet poza nawias kawałów o basistach czy perkusistach. Nie każe mu przepraszać, że nie jest dostatecznie fajny. Rock progresywny przyznaje klawiszowcom pełne obywatelstwo i pozwala co jakiś czas założyć koszulkę lidera. Ba, premiuje nawet kuriozum jakim są klawiszowe riffy. Sprawa z disco polo jest tu jasna jak słońce, chociaż wszczepione przez rockistyczną kulturę kompleksy potrafią znaleźć sobie ujście w najbardziej kuriozalny sposób (0:07):


W disco polo to klawiszowiec jest bossem, maczo i złodziejem wianków. Oczywiście jest wiele gatunków muzyki klawiszowej cieszących się większą estymą, ale jestem gotów zaryzykować tezę, że tylko disco polo oddaje w ręce klawiszowca tą bachiczną moc jaka przysługuje gitarzystom w rockowym teatrzyku.


3. Zero sentymentów

Tym razem symetria akcydentalna, wynikająca tylko i wyłącznie z historii rozwoju moich upodobań muzycznych. W latach 90tych w Polsce 'elity' ceniły prog-rocka, 'masy' zasłuchiwały się w disco polo, a ja nie do końca świadomie przemierzyłem dzieciństwo i młodość zupełnie inną trasą. Pamiętam z podstawówki największe przeboje disco polo, ale jako, że nie mieliśmy Polsatu znałem je głównie w kowerowanych przez kolegów na korytarzach wersji. Byłem wtedy uczniem szkoły muzycznej i fascynowałem się Bachem, więc nie muszę chyba dodawać w jak głębokiej pogardzie miałem słuchającą disco polo wiochę. Najbardziej bawiła mnie piosenka o Tarzanie, którą uważałem za wyjątkowo spektakularne gówno. Gdybym tylko posłuchał oryginału zamiast poprzestawać na wysłuchaniu śpiewającego ją ciągle kolegi...


O ile w szkole podstawowej to disco polo stanowiło negatywny punkt odniesienia przy dookreślaniu swojej postawy względem muzyki i życia, o tyle w przypadającym na wczesne lata zerowe liceum potrzebowałem zmiany. Disco polo było martwe, lud przerzucił się na Ich Troje, a i ja zmieniłem środowisko na mniej ludowej. Potrzebny był nowy wróg. Padło na metal - metalowców było wystarczająco wielu by trwanie w opozycji względem nich miało jakikolwiek społeczny sens. Dodajmy do tego skrajną (i niezmienną do dziś) niechęć do demonicznej estetyki i post-nietzscheańskich bredni opowiadanych w wywiadach i oto wyłania się przeciwnik doskonały dla bezpretensjonalnego w moim ówczesnym mniemaniu punk rocka i czegoś, co dziś nazwałbym amerykańskim mainstreamowym rockiem czy też określił równaniem "gust Bartka Koziczyńskiego minus nu-metal". Rock progresywny został wylany z kąpielą. Zbyt wiele widziałem wspólnych mianowników i zbyt wielu starszych metali wyrażało swój szacunek dla dokonań Yes czy Genesis (koniecznie i wyłącznie z Gabrielem). Zwyczajnie olałem jako proto-metal i nigdy nie posłuchałem.

Widać wyraźnie do czego zmierzam - moje dzisiejsze zainteresowanie tymi gatunkami nie ma w sobie nic z podróży sentymentalnej, chyba tylko jako przewrotnego odnoszenia się do własnego szczeniactwa a rebours. Tak w prog-rocku jak i w disco polo wszystko jest dla mnie świeże i nowe. Jaram się.


4. Close to the edge

Ekscytująca jest również skłonność obydwu tych gatunków do osuwania się w kicz, przesadę i żenujące sytuacje. Większość z czytelników uzna zapewne, że disco polo najzwyczajniej w świecie reprezentuje sobą powyższe i nie musi się w tym celu w nic osuwać, a wielu ma bardzo podobną opinię o rocku progresywnym. Niewątpliwie jest coś na rzeczy. Maksymalnej prostocie cały czas grozi przeistoczenie się w prostactwo, zaś wysublimowane komplikacje często tylko kroć dzieli o pretensjonalnej muzycznej masturbacji. Tyle, że o tyle bardziej ekscytujące wydaje się śledzenie sukcesów i triumfów osiąganych na przekór i wbrew wszystkim czyhającym po drodze pułapkom. Sprawdźcie sami.











środa, 6 lutego 2013

do rycerzy, do szlachty, do mieszczan

Intro

Zdecydowałem się na założenie bloga. Mam nadzieję, że kiedyś będzie go czytał ktoś, kto mnie nie zna, ale dziś przyjmuję rozsądne założenie, że tą notkę przeczytają tylko i wyłączni moi znajomi. Zatem znajomi: koniec ze spamem na facebooku. Postanowiłem realizować swoje potrzeby w bardziej cywilizowany sposób.

O czym będę pisał czy też raczej o czym nie będę pisał. Z pewnością zrobię co w mojej mocy, żeby unikać tak zwanej bieżącej polityki. Nie zamierzam pozować na niezainteresowanego pięknoducha i szczerze mówiąc żenuje podkreślanie dystansu do spraw, które tak czy inaczej dotyczą co najmniej pośrednio każdego. Po prostu nie mam ochoty na ten rodzaj temperatury dyskusji, a tym bardziej na nieuniknione w takich sytuacji przyporządkowanie do któregoś z walczących plemion.

Będzie za to o wszystkim innym co mieści się jakoś w moim spektrum zainteresowań: niewątpliwie muzyka, filozofia, religia, popkultura, metapolityka i jakaś trudna do sprecyzowania tematyka często nazywana górnolotnie 'cywilizacyjną'. Jestem typem rozproszonego ignoranta-pseudoerudyty, a więc dokładnym przeciwieństwem tak cenionego dzisiaj skupionego eksperta. To co robię można nazwać intelektualnym surfingiem i pomimo pewnych naukowych aspiracji (realizowanych zupełnie gdzie indziej) nie zamierzam nawet sugerować, że publikowane tu treści będą czymś więcej niż luźną eseistyką.

No.

Spłata długów

Tytuł niniejszej notki to oczywiście tytuł nowej, najprawdopodobniej słabej, płyty zespołu Hey. Zatrzymajmy się nad bezsensem tego zwrotu. Nosowska gdzieś tam powiedziała, że takie zawołanie padło w jakiejś słuchanej przez nią w dzieciństwie bajki. Spoko. Rycerze i szlachta to ten sam stan, a jak rozumiem na chłopów i duchowieństwo zostaje położona lacha. Gratulacje dla Kasi, po raz kolejny wybranej polską wokalistką roku w plebiscycie Teraz Najlepsi.

Nazwa bloga natomiast to hołd dla piosenki, która dość niepostrzeżenie okazała się być jedną z najważniejszych w moim życiu. Jej pomnikowy status pozbawia oczywiście takie wyznanie całej oryginalności, ale wyjaśnijmy sobie kilka spraw.
Po pierwsze w dzieciństwie ja się o blokowisko nawet nie otarłem. Uliczny styl reprezentowałem w małym mieście wśród jednorodzinnych domów z ogrodami, do których jedyne popkulturowe tropy (objaśnianie polskich realiów lat 90tych filmami z Ameryki Polakom) prowadzą raczej przez suburbia anonimowych miast z filmów o młodych bejsbolistach. Nie mam żadnych praw do powoływania się na Molestę, chłopaki z Molesty pewnie obiliby mi mordę przy pierwszej sposobności, a większość nawijek na "Skandalu" mimo wszystkich swoich to dla mnie sprawy kompletnie obce kulturowo.
Po drugie tym bardziej wstrząsa mną uniwersalność i dostojeństwo "Ja wiedziałem że tak będzie", które w najmniejszym stopniu nie unieważnia konkretu i autodokumentalnego zoomu na najprostsze czynności dziejące się tu i teraz, czy raczej tam i wtedy. Właśnie dlatego, myślę, sztuka się udała. Ogólność mająca objąć wszystkie przypadki zawsze ostatecznie musi się rozmyć i stracić moc. W cudzym konkrecie odnajdujemy się przez analogię. Nigdy nie pożyczałem zasilacza od Tedego i cała ekipa ustawiała się na innej szkole, a przecież wszystko to jest historia, która nie tyle przytrafiła się mnie, co sposób jej opowiedzenia nakierowuje mnie na przytrafialność tego typu rzeczy. Jedno niebo nad nami to piękna sprawa, ale nie wydaje mi się, że mamy do niego dostęp tylko poprzez swoje podwórko, które trzeba kochać, by kochać miłość innych do swoich podwórek.
Po trzecie wreszcie to co 600V zrobił tutaj z pętlą. Nie chodzi o to, że wyszukał taki kawałek i zacytował, taką ma robotę, nie byłoby się czym jarać. Chodzi o to co konkretnie i w jaki sposób wyciął, przyciął i posadził w nowym kontekście. Posłuchajcie od 1:27, ta melodia smyków przecież w ogóle rozwiązuje się inaczej i ma zupełnie inny środek ciężkości. Do dziś nie mogę się otrząsnąć.


Po czwarte, rozkmińcie geniusz tych nawijek na przykładzie tego, ile nazw bloga mógłbym jeszcze z nich zaczerpnąć:
ZAWSZE ZA NIC
BY NIE STRACIĆ WĄTKU
NA TEMAT MARZEŃ
WPIERDOL PEWNY
NIE MUSISZ PROWOKOWAĆ
PARĘ BATÓW
SĄ TAKIE RZECZY
MOJE RACJE
TO BYŁO PEWNE
MIAŁEM CHWILĘ
W SZOKU!
KAPUT KAPUT KAPUT
JA TU SAM STOJĘ (mój faworyt)

Dlaczego W DOBRYM SYSTEMIE akurat? Nie wiem, chyba chciałbym postawić na pozytywny przekaz. Posłuchajcie.