piątek, 15 lutego 2013

Niebezpieczne związki

Obiecałem kiedyś, że wypowiem się na temat związków partnerskich w sposób możliwie czytelnie ilustrujący moje prawdziwe przekonania i - przede wszystkim - wątpliwości. Emocje po sejmowym głosowaniu zdążyły już względnie opaść, ale niedługo karuzela zakręci się na nowo, więc staram się tą notką wstrzelić w okienko.

Zacznę może od tego o czym pisać nie zamierzam. Nie interesują mnie w kontekście tego co mam do powiedzenia tendencje rozłamowe w Platformie Obywatelskiej czy też udział w sporze o źródła uwarunkowań homoseksualnych (gdzie dodatkowo nie posiadam nawet najmniejszych kompetencji by zajmować jakieś stanowisko). Postaram się w punktach zakreślić interesujące mnie zagadnienia i możliwie zwięźle się do nich odnieść.

Zacznijmy od dwóch podstawowych zagadnień, które roboczo nazywam zagadnieniem materialnym i zagadnieniem formalnych. Pierwsze to kwestia samych związków partnerskich i próba oceny merytorycznej takiej instytucji społeczno-prawnej, druga zaś dotyczy raczej źródeł sprzeciwu dla idei związków partnerskich obecnej w tak zwanych 'środowiskach konserwatywnych', ale również pewnego szerszego kontekstu jakim jest konieczność uzgodnienia akceptowalnego przez wszystkich uczestników sporu sposobu jego rozstrzygania. Zamierzam się zająć tylko i wyłącznie zagadnieniem 'formalnym'. Co do samego meritum sprawy mam oczywiście swoje zdanie, jednak wydaje mi się ono znacznie mniej interesujące i istotne, tym bardziej zważywszy na poziom na jakim znajduje się polska debata w tej sprawie.

Samo zagadnienie formalne również można roboczo podzielić na jego dwa główne aspekty:


I. Dlaczego oni się na to nie godzą? Co to komu szkodzi, żeby ludzie się kochali?

W sumie to bardzo proste i trochę mi smutno, że dwa numery temu w "Tygodniku Powszechnym" Jarosław Flis napisał na ten temat dokładnie to, co sam uważam pozbawiając tym samym moją tezę pewnego splendoru względnej oryginalności. Trudno. W skrócie chodzi tutaj o zasadniczą różnicę między dyskusją nad konkretnym postulatem w warunkach, gdy jest on przedstawiany sam w sobie i ma stanowić rozwiązanie jakiejś spornej kwestii, a dyskusją z czymś, co już w momencie jej podejmowania jest opisywane przez drugą stronę jako manewr taktyczny, wybieg, zdobycie przyczółka na terytorium wroga.

Przyjrzyjmy się temu uważniej. Zwykle zwolennicy instytucjonalizacji (żadnej tam legalizacji) związków partnerskich obruszają się gdy ktoś używa argumentu o adopcji dzieci przez pary homoseksualne. "Żaden z projektów niczego takiego nie przewiduje!". Spoko, ten argument byłby oczywiście słuszny, gdyby nie zachowanie przedstawicieli środowisk najmocniej popierających te nowe rozwiązania prawne. Nie ukrywają oni przecież, że związki partnerskie są tylko szczeblem drabiny. Krokiem w dobrą stronę. Sposobem na oswojenie społeczeństwa, które dziś nie jest jeszcze gotowe na dalej idące zmiany. Taktyka salami nie jest wymysłem publicystów z Frondy. Jest otwarcie wygłaszanym programem działania. Jak można w tej sytuacji wymagać od drugiej strony spory zapominania o tym fakcie na czas głosowania? To czysty absurd.

Wyobraźmy sobie spór terytorialny między dwoma państwami: państwem A i państwem B. Zarysujmy dwa scenariusze. W pierwszym zainteresowani pokojowym rozwiązaniem problemu przedstawiciele obu państw siadają do stołu i analizując problem spokojnie i rzeczowo, nie unikając oczywiście przy tym wielu trudnych zagadnień, ustalają, że państwo A powinno jednak oddać państwu B trzy czwarte regionu Zielone Łąki. Jest to kompromis może dla wielu bolesny, ale znacznie ważniejsze jest to, iż nosi on znamiona autentycznego kompromisu. Scenariusz drugi wygląda inaczej. Przedstawiciele obu państw również siadają do stołu, ale atmosfera jest całkiem inna. W kuluarach ministrowie i dyplomaci państwa B mówią wprost, że ich celem jest uzyskanie całego terytorium Zielonych Łąk i części Mrocznych Ugorów, zaś obecna propozycja (a więc 3/4 terytorium Zielonych Łąk) to po prostu sposób, by przyzwyczaić państwo A do nowych czasów i nowych rozstrzygnięć terytorialnych.

Muszę wyraźnie podkreślić, że nie było moim celem budowanie analogii sytuacyjnej, lecz raczej analogii psychologicznej, odnoszącej się do pozycji negocjatorów kraju A w obu powyższych scenariuszach. W pierwszym godząc się na ustępstwa okazują się być mądrymi mężami stanu, w drugim zaś (mimo identyczności samego rozstrzygnięcia) ich decyzja byłaby nieracjonalnym, a może nawet noszącym znamiona zdrady, ustępstwem ułatwiającym przeciwnikowi eskalację dalszych postulatów.

Dopóki zwolennicy instytucjonalizacji związków partnerskich nie odrzucą języka heroldów heglowskiego postępu i nie skupią się na autentycznej i szczerej dyskusji mającej w perspektywie (może odległej) przynieść realny kompromis dopóty druga strona będzie mogła trwać okopana i głucha na wszelkie argumenty, słusznie traktując je jako elementy budowanego nieco ad hoc konia trojańskiego.

II. O demokracji czyli jak rozstrzygać spory kulturowe.

Tak naprawdę mamy dwie możliwości. Pierwsze z nich to  rozwiązywanie konkretnych sporów za pomocą mechanizmów demokratycznych, rozumianych jednak w sposób czysto formalny. Możemy nazwać taką metodę "siłową", gdyż nie wymaga ona dyskusji i uzgadniania stanowisk. Kto ma większość ten wygrywa. Wydaje się, że im silniej podzielone społeczeństwo tym atrakcyjniejsza wydaje się ta metoda. Ustanawia w końcu jasne zasady i kogo będzie więcej ten zgarnie pulę. Wady są oczywiście. Po pierwsze taka praktyka zawsze sprawia, że mniej więcej 45% społeczeństwa musi się liczyć z całkowitym brakiem wrażliwości dla ich przekonań kulturowych. Po drugie siłą rzeczy musi pogłębiać podziały. Każde kolejne 'ważne głosowanie' zmusza do określenia się nie tylko parlamentarzystów, lecz i obywateli, a każde zwycięstwo w tej prowadzonej przy pomocy parlamentów i mediów wojnie ma przecież status chwilowego i niepewnego.

Drugi sposób to próba wypracowywania języka, którym można realnie dyskutować o sprawach kulturowych i w którym jest możliwe wypowiedzenie kompromisu, który obie strony mogłyby zaakceptować. Jest to rozwiązanie utopijne trudne, a zarazem konieczne. Nie zrobią tego posłowie, nie zrobią tego dziennikarze. Oni wszyscy żywią się kulturowym podziałem i nie leży w ich interesie budowanie tego rodzaju, choćby i tylko semantycznych, mostów. Nie mówiąc już o ich kompetencjach. Mimo wszystko nie ma mamy wyjścia jeśli nie chcemy być zamykani w gettach przez siebie nawzajem.

4 komentarze:

  1. Długo się zbierałem do czytania tej notki, bo z jednej strony byłem ciekaw, co myślisz, z drugiej strony mniej więcej wiem i nie byłem pewien, czy jest sens. W końcu zebrałem się w sobie i okazało się, że sens był, bo piszesz o czymś trochę innym, niż myślałem. Propsy za tekst wyważony, a przede wszystkim ciekawy.

    Chcę się też odnieść do drugiej części, bo tym, co mnie ciekawi (nie w Twoim konkretnie stanowisku, tylko całej sytuacji społecznej dotyczącej związków) jest fakt, że tu w ogóle można mówić o czymś takim jak kompromis. To przecież nie jest sytuacja, w której przeciwnicy związków partnerskich godząc się na ich wprowadzenie, cokolwiek traci (poza częścią swojego przywileju, ale to nieistotne) – pod tym względem Twoja analogia z łąką byłaby zupełnie nietrafna (i rozumiem z tekstu, że sam to dostrzegasz i nie po to ją wprowadzasz). Więc to jest trochę sytuacja, w której jedna grupa zabrania czegoś drugiej, mimo że to coś nie ma na nią żadnego wpływu, bo przynależy do sfery prywatnej. Ogólnie byłoby fajnie, gdyby konieczność wypracowywania kompromisów dotyczyła tylko sfery publicznej (nie tylko w kwestii związków partnerskich, ale każdej innej też), a nie prywatnej, ale niestety prywatne jest polityczne, nie wspominając już o tym, że można by się pospierać w kwestii tego, gdzie przebiega granica.

    Tak to widzę, pomyślałem, że się podzielę. Oczywiście to jest tylko wycinek tematu i to z mocno sprofilowanej perspektywy – wiem, że przeciwnicy widzą to inaczej, mają swoje zastrzeżenia, obawy itd., a jak słusznie zauważasz, zwolennicy z.p. nie zawsze działają tak, żeby te obawy rozpraszać (chociaż dla mnie dziwne by było deklarowanie "obiecujemy, że nigdy nie pojawi się kwestia małżeństw homoseksualnych i adopcji dzieci", bo trudno tak prorokować i obiecywać).

    Konkluzji chyba żadnej nie mam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za komentarz, fajnie, że jednak przeczytałeś!
      Poruszasz tu kwestię, która spokojnie mogłaby się znaleźć w samej notce, to jest kwestie podziału na strefę publiczną i prywatną. Zgadzam się z Tobą co do zasady, różnię się natomiast w tym, ze uważam kwestię małżeństw i związków partnerskich za sprawę publiczną i zwięźle spróbuję Ci naświetlić dlaczego:
      1) Ludzie mogą wiązać się z innymi ludźmi jak chcą. Nie ma żadnych zakazów. Poza pedofilią każde zachowanie seksualne oparte na dobrowolności jest legalne. Tak powinno być.
      2) Małżeństwo nie jest sposobem regulowania związków. Małżeństwo zostało do prawa zainkorporowane jako instytucja zwyczajowo-religijna i to właśnie te porządki normatywne je pierwotnie definiują. Zdecydowano się na pewnym etapie włączyć małżeństwo do systemu prawnego (tworząc de facto oddzielny dział prawa, które trudno nazwać prawem prywatnym) ze względu na multum społecznych celów, założeń i projektów, a jednak ciągle wynikało to nie tyle z chęci stworzenia JAKIEJKOLWIEK regulacji prawnej dla związków ludzkich, że z powodu realnej bądź domniemanej potrzeby ujęcia w jakieś prawne kokony instytucji realnie funkcjonującej i mającej swoje założenia i cele.
      3) Małżeństwo nie jest ani prawem do czegoś, ani nawet związkiem 'dwojga kochających się ludzi', bo ludzie mogą się zupełnie nie kochać i tworzyć świetne małżeństwo bądź kochać się na zabój i takie małżeństwa nie tworzyć. Nie jest to więc nazwa związku jako takiego, ale dość konkretnie uwarunkowany i powstały w sposób naturalny twór społeczny. Państwa na pewnym etapie postanowiły przyznać mu prawne przywileje i ochronę twierdząc (słusznie bądź nie), że jest to słuszne i społecznie opłacalne.
      4) Związek partnerski jako instytucja publiczno-prawna aspiruje do podobnych przywilejów i ochrony, lecz powstaje jako twór wyabstrahowany. Formalizacja związku nieformalnego. Dziwny 'golem' prawny, którego sensu nie rozumiem. Jestem zwolennikiem PEŁNEJ DOWOLNOŚCI wzajemnych umów między ludźmi, które powinny móc rozstrzygać o WSZYSTKICH kwestiach dotyczących spraw majątkowych, urzędowych, spadkowych, etc. Mógłbym się też zgodzić na 'deformalizację prawną' małżeństwa, chociaż uważam, że miałoby to negatywne skutki społeczne, bo małżeństwo z definicji sprzyja trwałości i tworzy warunki dla wychowania potomstwa, które skłaniają do pewnej trwałości. No ale można twierdzić inaczej. Ale ważne, że nadal poruszamy się w przestrzeni publicznej, mówimy o prawie publicznym. Małżeństwo stanowi zatem pewien wyjątek (lub może relikt) - wyciąga coś prywatnego do sfery publicznej ze względu na jego specyficzną dla cywilizacji (nie tylko zachodniej) rolę. Związek partnerski jest zwyczajnie zbędny jako publiczna instytucja, a przecież sens ustawy jest właśnie taki. Stworzenie pewnej nowej instytucji publicznej o zupełnie niejasnym statusie.
      5) Stąd, małżeństwo jako przywilej nie jest prawem obywatelskim dostępnym każdemu. Jest czym jest, jeśli prawo go nie chce, niech go wypluje i przywróci związkom wyznaniowym i tradycjom, ale niech go nie redefiniuje, bo nie ma takiej władzy semantycznej.

      Usuń
    2. Przeczytałem i nie żałuję, moja niechęć była chyba też wywołana zmęczeniem tematem, wałkowanym strasznie mocno na wszystkie strony. Ale mimo wszystko mam zaufanie do Twojej kultury osobistej i wiem, że można z Tobą rozmawiać i ta rozmowa nie tylko nie wywołuje frustracji, ale czasem daje nawet satysfakcję :).

      Więc tak:

      1) w dużej mierze zgadzam się z tym, co piszesz, do momentu, w którym stwierdzasz, że małżeństwo, jest tym, czym jest i że nie należy pierwotnie do państwa, więc państwo nie może zmieniać jego istoty (wolę mówić w tym miejscu o państwie niż o prawie, z powodów, które wyjaśnię za chwilę). Definicja małżeństwa (np. to, kto z kim je może albo powinien zawrzeć) zmieniała się na przestrzeni dziejów, więc nie jest to coś stałego i może się zmieniać nadal. Tym bardziej, że jest to nie tyle kwestia zmiany definicji, co jej rozszerzenia.

      2) Państwo (którego aspektem jest prawo) to jest tak samo jak religia czy tradycja pewien porządek symboliczno-rytualny (uważam, że na łamach literatury świetnie to pokazuje Gormenghast). W związku z tym może spokojnie przejąć instytucję małżeństwa i nadać jej własne znaczenie, odmienne od tego, jakie ma ona w innych porządkach symboliczno-rytualnych. Więc jakkolwiek państwo nie może nakłonić na przykład Kościoła Katolickiego do tego, żeby zaczął udzielać ślubów gejom, to ono samo może zacząć to robić. Alternatywnie rzeczywiście, może zwrócić tę instytucję religiom i szeroko rozumianym "tradycjom" na rzecz zawierania umów między ludźmi (średnio by mi się to podobało, bo jest pozbawione doniosłości, jaką cechuje się akt zawarcia małżeństwa, ale faktycznie wprowadzałoby równość).

      3) Zostaje jeszcze funkcja małżeństwa. Osobiście uważam, że byłoby świetnie, gdyby pary homoseksualne otrzymały prawo do adopcji dzieci (dopóki nie zobaczę dowodu na to, że wywiera to zły wpływ na dzieci; na razie się nie doczekałem i, szczerze mówiąc, nie spodziewam się, choć staram się zachować otwarty umysł), i to by chyba rozwiązywało problem. Ale niezależnie od tego wydaje mi się, że funkcja małżeństwa też się może zmieniać, i że mniej w nim chodzi o dzieci, a bardziej właśnie o uczucia i o to, że dwoje ludzi chce sobie wzajemnie służyć pomocą i oparciem w życiu. Więc z mojego punktu widzenia to jest przywilej, ale nie widzę powodu, dla którego miałby dotyczyć tylko niektórych. W końcu wszyscy dają państwu sporo; coś im się należy w zamian.

      4) No i kwestia związków partnerskich. Gdyby wprowadzić małżeństwa homoseksualne, to w dużej mierze związki partnerskie nie byłyby chyba potrzebne. Ku temu rozwiązaniu bym się skłaniał, choć, tak jak mówiłem, to przy założeniu, że instytucja małżeństwa na gruncie państwa może być przez to państwo kształtowana. Jedyny powód jej wprowadzenia, jaki bym widział, to (paradoksalnie wobec tego, co pisałem parę linijek wyżej) możliwość łatwego rozwiązania, jeszcze łatwiejszego niż w przypadku małżeństwa. Ale to wynika z faktu, że małżeństwo moich rodziców (zawsze to jest chyba najbliższy i najsilniej oddziałujący przykład) nie jest zbyt szczęśliwe i zasiało we mnie sporo różnych obaw. Mam taką hipotezę nawet, że to przez obserwację nieszczęśliwych małżeństw swoich rodziców ludzie są mniej chętni do brania ślubów, ale nie wiem, czy wprowadzenie związków partnerskich pozwoliłoby im się spokojnie oswajać z byciem kimś do końca życia, czy jeszcze bardziej oduczyłoby ich odpowiedzialności, trudno mi się wypowiadać.

      No ale to już są moje traumy i powstrzymuję się od rozciągania tego myślenia na całe społeczeństwo – więc gdybym miał wybrać jedno z dwojga dla całego państwa, to pewnie prędzej wybrałbym małżeństwa dla wszystkich niż związki partnerskie dla wszystkich.

      Usuń