poniedziałek, 11 lutego 2013

Rock progresywny i disco polo - analiza porównawcza

Jest coś szlachetnego i głęboko odpowiedniego w fakcie, że moje zainteresowanie disco polo czasowo nałożyło się na okres zapoznawania się z klasyką prog-rocka. Widzę to jak dwie przeplatające się nici, które samoistnie układają się w mojej głowie w niemal symetryczne kombinacje wzorów złożonych z jaskrawych przeciwieństw i paradoksalnych podobieństw. Obawiam się, że wiele z nich ma sens tylko jeśli przyjmiemy mnie samego za centrum tego niestabilnego układu odniesień, co może szybko zatopić efektowną tezę i intrygujący tytuł w bagnie nudnego subiektywizmu. No ale zawalczę.

1. Odrzucenie

Disco polo nie jest zbyt spoko. Mimo układających się już w coś na kształt mody coming out'ów sprawa jest nadal zbyt kontrowersyjna, żeby mogła stanowić wehikuł do łatwych propsów. Wykonawcy disco polo to ogóry. Fani disco polo to wieśniaki. Regiony z których się wywodzą zatrzymują nas w drodze do Europy. Nawet gdy twierdzą, że jest inaczej.




Paradoksalnie z rockiem progresywnym sprawa może wydawać się nawet gorsza - ten nie jest nawet uzbrojony we współczesne memy, brechty z Niecika i żenujące próby ustawienia się na odpowiednim kursie i ścieżce do "Ona tańczy dla mnie", które tylu osobom się podoba i tyle osób zmusza do mętnych deklaracji i piętrowych ironii. Z rockiem progresywnym na sztandarze można się przez chwilę nieuwagi znaleźć w jednym szeregu z rockowymi wiesławami czy powracającym w glorii Piotrem Kaczkowskim. Jasne, że 'światowy i polski niezal' przywraca Genesis czy Yes nigdy nie utracone miejsce w historii, ale mam wrażenie, że ideały punkowej rewolucji fundują dobre samopoczucie i ideową ważkość nie tylko starym punkom. Każda narracja potrzebuje tego złego, a w pełni już odrestaurowana gloria lat 80tych chcąc nie chcąc bywa karmiona parodią lat 70tych. Po co komu numery po kilkanaście minut, które nie są setem djskim?





2. Klawiszowość

Abstrahując od dzieciństwa spędzonego z muzyką klasyczną zostałem w znacznej mierze ukształtowany przez muzykę skazującą mnie na marginalizacje przy jej wykonywaniu. Jasne, zacząłem też śpiewać, żeby tego uniknąć, ale szybko wstąpiłem na szlak, który skutecznie uniemożliwił mi tak duży wpływ na kompozycję jakiego w głębi duszy zawsze sobie życzyłem. Cały ten punk i grunge dopuszczały klawisz jedynie jako ekscentryczny dodatek, a i fascynacja amerykańskim indie rockiem nie miała mi zbyt wiele do zaoferowania w temacie. Ba, sam pierwszy rwałem się swego czasu do deklaracji, ze klawisze w muzyce rockowej to 'pedalstwo' i zbędna ornamentyka - nie wiem czy ten syndrom ma jakąś nazwę, ale wyraźnie widzę znamiona patologii. 


Rock progresywny nie spycha klawiszowca na skraj sceny. Nie odbiera mu godności wypychając go nawet poza nawias kawałów o basistach czy perkusistach. Nie każe mu przepraszać, że nie jest dostatecznie fajny. Rock progresywny przyznaje klawiszowcom pełne obywatelstwo i pozwala co jakiś czas założyć koszulkę lidera. Ba, premiuje nawet kuriozum jakim są klawiszowe riffy. Sprawa z disco polo jest tu jasna jak słońce, chociaż wszczepione przez rockistyczną kulturę kompleksy potrafią znaleźć sobie ujście w najbardziej kuriozalny sposób (0:07):


W disco polo to klawiszowiec jest bossem, maczo i złodziejem wianków. Oczywiście jest wiele gatunków muzyki klawiszowej cieszących się większą estymą, ale jestem gotów zaryzykować tezę, że tylko disco polo oddaje w ręce klawiszowca tą bachiczną moc jaka przysługuje gitarzystom w rockowym teatrzyku.


3. Zero sentymentów

Tym razem symetria akcydentalna, wynikająca tylko i wyłącznie z historii rozwoju moich upodobań muzycznych. W latach 90tych w Polsce 'elity' ceniły prog-rocka, 'masy' zasłuchiwały się w disco polo, a ja nie do końca świadomie przemierzyłem dzieciństwo i młodość zupełnie inną trasą. Pamiętam z podstawówki największe przeboje disco polo, ale jako, że nie mieliśmy Polsatu znałem je głównie w kowerowanych przez kolegów na korytarzach wersji. Byłem wtedy uczniem szkoły muzycznej i fascynowałem się Bachem, więc nie muszę chyba dodawać w jak głębokiej pogardzie miałem słuchającą disco polo wiochę. Najbardziej bawiła mnie piosenka o Tarzanie, którą uważałem za wyjątkowo spektakularne gówno. Gdybym tylko posłuchał oryginału zamiast poprzestawać na wysłuchaniu śpiewającego ją ciągle kolegi...


O ile w szkole podstawowej to disco polo stanowiło negatywny punkt odniesienia przy dookreślaniu swojej postawy względem muzyki i życia, o tyle w przypadającym na wczesne lata zerowe liceum potrzebowałem zmiany. Disco polo było martwe, lud przerzucił się na Ich Troje, a i ja zmieniłem środowisko na mniej ludowej. Potrzebny był nowy wróg. Padło na metal - metalowców było wystarczająco wielu by trwanie w opozycji względem nich miało jakikolwiek społeczny sens. Dodajmy do tego skrajną (i niezmienną do dziś) niechęć do demonicznej estetyki i post-nietzscheańskich bredni opowiadanych w wywiadach i oto wyłania się przeciwnik doskonały dla bezpretensjonalnego w moim ówczesnym mniemaniu punk rocka i czegoś, co dziś nazwałbym amerykańskim mainstreamowym rockiem czy też określił równaniem "gust Bartka Koziczyńskiego minus nu-metal". Rock progresywny został wylany z kąpielą. Zbyt wiele widziałem wspólnych mianowników i zbyt wielu starszych metali wyrażało swój szacunek dla dokonań Yes czy Genesis (koniecznie i wyłącznie z Gabrielem). Zwyczajnie olałem jako proto-metal i nigdy nie posłuchałem.

Widać wyraźnie do czego zmierzam - moje dzisiejsze zainteresowanie tymi gatunkami nie ma w sobie nic z podróży sentymentalnej, chyba tylko jako przewrotnego odnoszenia się do własnego szczeniactwa a rebours. Tak w prog-rocku jak i w disco polo wszystko jest dla mnie świeże i nowe. Jaram się.


4. Close to the edge

Ekscytująca jest również skłonność obydwu tych gatunków do osuwania się w kicz, przesadę i żenujące sytuacje. Większość z czytelników uzna zapewne, że disco polo najzwyczajniej w świecie reprezentuje sobą powyższe i nie musi się w tym celu w nic osuwać, a wielu ma bardzo podobną opinię o rocku progresywnym. Niewątpliwie jest coś na rzeczy. Maksymalnej prostocie cały czas grozi przeistoczenie się w prostactwo, zaś wysublimowane komplikacje często tylko kroć dzieli o pretensjonalnej muzycznej masturbacji. Tyle, że o tyle bardziej ekscytujące wydaje się śledzenie sukcesów i triumfów osiąganych na przekór i wbrew wszystkim czyhającym po drodze pułapkom. Sprawdźcie sami.











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz